piątek, 18 października 2013

Wojak z gipsową tarczą


Inspirowane wspomnieniami z 12 lipca 2013 r. Cykl „Powrócić do Rio”, odcinek czwarty. O dwóch obliczach wody...

W kwietniu 2013 r. w ciągu 48 godzin w wyniku powodzi w Buenos Aires i w La Plata (60 km na południe od stolicy Argentyny) zginęło ponad 50 osób. Ewakuowano ok. 2,5 tys. osób. Ludzie czekając na ratunek chronili się na dachach domów. Woda zalała największą rafinerię w kraju. W ciągu dwóch godzin spadło 110 mm deszczu. W samym Buenos Aires dotkniętych powodzią zostało 350 tys. ludzi. Liczby powodują, że była to jedna z największych ulew w kraju od ponad 100 lat. Jednak cyfry nigdy nie pokażą sytuacji poszkodowanych osób. Człowieka tracącego bliskich, dom, miejsce pracy.

Doskonale znamy podobne tragedie z naszego krajowego podwórka. Często zniszczenia bywają ogromne. Wszystko za sprawą wezbranej wody dewastującej ziemię. Można ją przyrównywać do starotestamentalnego potopu i przejściu Izraelitów przez Morze Czerwone. W pierwszym przykładzie Bóg ocalił Noego wraz z jego rodziną. W drugim dał nowe życie swojemu ludowi. Bóg sprawił, że woda jest potęgą życia. Może je odebrać i może je dać. Dla wysuszonej pustyni jest zalążkiem oazy. Spragnionego człowieka może napoić. Wpisana w nią jest natura oczyszczenia.

12 lipca z samego rana zaczęliśmy zwiedzać Park Narodowy Iguazú. Właśnie tam najlepiej widać schemat boskiego stworzenia. Oddzielenie sklepienia od wód. Stworzenie zwierząt lądowych i człowieka. Bowiem woda stanowi tutaj ogrom. Niestety nie mogliśmy zwiedzić wszystkich zakątków Parku. Część z nich została zamknięta z powodu zawyżonego poziomu wody. Nasz argentyński przewodnik - Rafael opowiadał nam, jak w latach 70 wodospady wyschły na prawie miesiąc. Opowieść wydaje się tym bardziej niesamowita, gdy spogląda się na hektolitry wody spływającej w dół. Woda bywa również zatem nieprzewidywalna.

Grupa 50-ciu podróżników pokonywała wąskie podesty, przechodziła przez stalowe kładki. Cały trud, aby zbliżyć się do wodospadów. Oczywiście pokonywanie mostów było frajda. Mało liczyło się dla nas, że pada mżawka, przeradzająca się później w wodną fontannę, a wiatr w przesmyku wieje na prawo i lewo. Warto dodać, że 3 tygodnie przed wylotem złamałem sobie prawą dłoń. Jeszcze żyłem nadzieją, że dzień przed wyprawą zdejmą mi gips. Rzeczywiście zdjęli, ale za chwilę założyli nowy. Musiałem śmiesznie wyglądać pokonując wodne przeciwności, zakrywając przy tym rękę. Używałem do tego folii i płaszcza przeciwdeszczowego. Gips wrócił z całodniowej wyprawy suchy. Pozostała część garderoby była tak przemoczona, że wydawało się jakbym właśnie wyszedł z pralki.

Jednak gips mógłby być moim ratunkiem. Mianowicie mijając wąskie alejki w dżungli, co chwilę natykaliśmy się na koati. To jest dopiero ciekawy ssak. Należy do rodziny szopowatych, zamieszkuje głównie Amerykę Południową. Przypomina trochę kota, trochę szopa. Tylko, że od tego pierwszego jest jakieś trzy razy większy. Jego ciało ma długość około pół metra, tyle samo co ogon. Najciekawsze jest to, że bardzo szybko się oswaja i nie boi się ludzi. Przez cały czas pląta się pod nogami i czeka tylko, aby człowiek go nakarmił. Jednak absolutnie nie można tego robić. Co chwile mijałem ostrzegawcze tablice. Zdjęcia przedstawiają rany szarpane, czasem do kości. Wszystko dlatego, że ostronos ma bardzo ostre kły i pazury. Jednak czułem się bezpieczniej od innych. W razie problemów koati mogłoby spróbować sił z moim gipsem. Coś mi się wydaje, że mógłbym zostać wtedy bohaterem. Albo co najwyżej głupcem.

Jednak mieszkańców gęstej dżungli jest o wiele więcej. Dźwięki huku spadającej wody są tłem dla przepięknego śpiewu ptaków. Na drzewach dostrzegaliśmy kolorowe kolibry i tukany. Nad jednym z wodospadów - Salto Bossetti, widzieliśmy latające nad przepaścią sępy. Na zejściu schodami w dół wymieniliśmy spojrzenia z tarantulą. Gdy zeszliśmy do jednego z jedzeniowych pit-stopów, znowu najczęściej mijaliśmy koati. Odpoczywaliśmy w cieniu, pożywiając się własnej roboty kanapkami. Jeden z młodych turystów również się posilał. Siedział blisko restauracji na plastikowym krześle pod parasolem. Nie zdążył zacząć kanapki. W jednej chwili rudobrązowy ostronos wskoczył na jego kolana, pochwycił podłużnym pyszczkiem jedzenie, a chwilę potem już był niewidoczny w dżungli. Młody chłopak obejrzał się z dezaprobatą w lewo i prawo. Chyba nie do końca widział, co się stało.

Rzeka Iguaçu zaczyna swój bieg w pobliżu Kurytyby, do której powoli zmierzaliśmy. Wije się zakolami i płynie w głąb lądu, przy czym opada po prawie 275 progach skalnych. Tworzy przy tym największy z wodospadów twz. „Gardło Diabła”, mający wysokość 72 metrów, wyższą od Niagary. Przed połączeniem z Paraną, rzeka dociera do skraju płaskowyżu. Iguaçu osiąga tutaj 4 km szerokości, jej wody spadają w dół, malując wokół wodospadu lśniące tęcze. Przepiękny widok sześciobarwnego pasu był wyjątkowym urozmaiceniem. Zatem szczególne tło miała odprawiona tamtego dnia Msza święta. Samo centrum dżungli, niepowtarzalne dźwięki przyrody i połyskujący nad nami kolorowy łuk. Poczuliśmy się jak Noe, dla którego tęcza była symbolem przymierza. Obietnicą, że Ziemi nie nawiedzi już więcej wielka powódź (Rdz 9,13). Dla nas również to był symbol nadziei.

Po Mszy udaliśmy się na obiad. Następnie usiedliśmy na zielonej trawie i pobliskim murku. Ktoś wyjął gitarę. Ktoś zaczął coś nucić. Skończyło się na godzinnym śpiewie wszystkich znanych nam pieśni religijnych. Turyści i pracownicy Parku byli zaskoczeni. Robili nam zdjęcia, kręcili filmy i pytali się skąd jesteśmy. Życzyli nam niezapomnianych przeżyć i prosili o modlitwę. Podczas drogi powrotnej modliliśmy się Koronką do Bożego Miłosierdzia w intencjach przywiezionych na ŚDM. Zaś godzinna przerwa była pewnym rodzajem zatrzymania. W duszpasterstwie akademickim mówimy o takich chwilach „nie czas”. Z uśmiechem wspomina się takie momenty. Później pora wracać z nowymi siłami do pędu.

Minęliśmy największą rzekę Argentyny - Parane i wróciliśmy do Foz do Iguaçu. W godzinach wieczornych zwiedzaliśmy miasto. Właściwie mógłbym o nim nie wspominać. Jednak pamiętam do dzisiaj widok jednej z czarnoskórych mieszkanek miasta. Modliliśmy się w jakimś małym kościele przed Najświętszym Sakramentem. Do kaplicy weszła grubsza kobieta z plastikową szklanką wody. Uklęknęła, napiła się wody, pomodliła się parę minut. Po czym wychodząc z ławki skierowała się w stronę tabernakulum. Pocałowała dłoń i jakby dotknęła na pożegnanie Pana Jezusa. Coraz ciekawsi wydawali się dla mnie Brazylijczycy. Moglibyśmy się od nich uczyć ich duchowości radości.

PS W następnym odcinku o Kurytybie, transparentach i niesamowitej gościnności. Z czym tobie kojarzy się woda? Widok jakiego wodospadu pamiętasz do dziś? Jakie najbardziej niebezpieczne zwierze widziałeś? Podziel się wrażeniami.

Tekst większy niż zwykle, a dzisiaj wieczorem jeszcze jeden. Nadrabianie zaległości.