sobota, 19 października 2013

Misjonarze w rodzinnym ogrodzie

Inspirowane wspomnieniami z 13 lipca 2013 r. Cykl „Powrócić do Rio”, odcinek piąty. O powitalnym śpiewaniu „Witamy Cię, Alleluja”... Ze specjalną dedykacją dla Kuby Jastrzębskiego. Dzięki bracie. Pace e Bene! 
 
Znany youtuber Marco w jednym ze swoich vblogów na temat spóźniania się zacytował pewnego etnologa. Mianowicie Edward Hall uważał, że nasze podejście do czasu zależy od kultury w której żyjemy. Według naukowca to właśnie miejsca życia ma wpływ na nasze spóźniania. Wyodrębnił on dwa rodzaje czasu - monochroniczny i polichroniczny. Pierwszy dotyczy krajów Europy zachodniej i Ameryki Północnej. Ludzie robią tam rzeczy po kolei, kierując się wcześniej ustalonym planem. Natomiast doskonałym przykładem drugiego rodzaju wykorzystywania czasu są mieszkańcy Ameryki Południowej. Opierają oni swój czas na interakcji z ludźmi, której nie można wpisać w dokładne ramy czasowe. Według tej tezy Polacy są raczej gdzieś po środku. Dlatego moją odziedziczoną wadą główną było spóźnianie się. Wychodziłem z założenia, że mogę sobie pozwolić na małe przesunięcie o tzw. kwadrans akademicki. Dzisiaj wiem, że bliżej mi było do braku szacunku.

13 lipca o godzinie 3-ciej w nocy mieliśmy pobudkę w hotelu. Poprzedniego dnia dostaliśmy czas na spakowanie. W nocy mogliśmy spokojnie zjeść śniadanie ze szwedzkiego stołu. Napiliśmy się herbaty, niektórzy zaryzykowali kawę. Foz do Iguaçu miało nas niepostrzeżenie pożegnać. Czekało nas tylko autokarowe odliczenie osób. Już odjeżdżaliśmy, gdy w czasie liczenia brakowało końcowego numeru 50. Walizki spakowane, wszyscy siedzą na swoich miejscach. Zaczęliśmy myśleć kogo brakuje. Nagle w mojej głowie olśnienie - Marta! Tak oto wicelider uratował lidera z naszego duszpasterstwa od kapucynów. Okazało się, że brakowało w sumie trzech osób. Do tej pory zastanawiam się, jaki wyraz twarzy musiał ujrzeć nasz ksiądz moderator, wchodząc do pokoju dziewczyn. Chyba wtedy odbyła się najgorsza kara podczas naszego pielgrzymowania. Były nią spojrzenia innych i głucha cisza podczas wchodzenia dziewczyn do środka autokaru.

Tezę pana Hall'a można potwierdzić niesamowitym powitaniem, jakie zgotowali nam Brazylijczycy. Nad ranem udaliśmy się prosto na lotnisko. Po krótkim przelocie dostaliśmy się do Kurytyby, oddalonej od Foz do Iguaçu o ponad 600 km. Na lotnisku czekała na nas kilkunastoosobowa grupka z transparentami w dwóch językach - portugalskim i polskim. Zaczęliśmy się witać, ściskać i uśmiechać się nawzajem do siebie. Okazało się, że na zewnątrz czekają już wcześniej przygotowane środki transportu - busy i samochody prywatne. Zaraz po tym otrzymaliśmy pyszne zestawy śniadaniowe z polskim powitaniem umieszczonym na opakowaniach. Nasi gospodarze zapunktowali już na samym początku.

Następnie udaliśmy się do ogrodu botanicznego. Pierwsze miejsce w jakie pojechaliśmy może pokazać doskonale specyfikę miasta. W Kurytybie jest wyjątkowo dużo parków. Statystyki podają, że 50 m2 terenów zielonych przypada na jednego mieszkańca. Fakt szczególnie warty podkreślenia, bo liczba ludności sięga prawie dwóch milionów. Alejki zaskakiwały nas różnymi gatunkami roślin. W głębi ogrodu podziwialiśmy symbol stanu Parana, w którym leży Kurytyba. Iglasta Aerocaria górowała nad ogrodem. Drzewo potrafi osiągnąć do 70 m wysokości. Równać się z nią mógł tylko ogród botaniczny, jeden z symboli miasta. Oddany do użytku w 1991 r. Zaprojektowany w stylu francuskim. Na największym wzniesieniu postawiono szklarnię. Zaś w parku znajdują się fontanny, mini wodospady i jeziora. Wszystkie symbole miasta zostały wybudowane w okresie ostatnich 30 lat. Dlatego w mieście najwartościowsze są młode i nowoczesne obiekty.

Po porannej wycieczce brazylijska młodzież zawiozła nas do swojej rodzinnej parafii. Na przeciw przybyszom z Polski wyszedł miejscowy proboszcz ks. Alceu, który notabene posiada polskie korzenie. Odwdzięczyliśmy się mu radosnym śpiewem „Witamy Cię, Alleluja”. Po przywitaniu udaliśmy się do parafialnego kościoła św. Piotra i Pawła. Tam odbyła się dziękczynna Msza św. za wszystkich dobrodziejów i gospodarzy tego miejsca. Następnie zjedliśmy uroczysty obiad z pracującymi tam księżmi Chrystusowcami i mieszkańcami parafii. Później czekało nas podzielenie w pary i rozdzielenie do poszczególnych brazylijskich rodzin.

W tym momencie nasza historia nabiera nowego wymiaru. Okazało się, że parę stworzyłem z Kubą. Chłop jak dąb. Z pasji sportowiec, dokładnie piłkarz, a z wyboru świeży magister historii. Jego uśmiech czasami zakrywa prawie kapucyńska broda. Zaś nad nią, zza okularów dostrzegasz beztroski wzrok. Duszę, która chciałby służyć Bogu. Może dlatego myśli o seminarium. Zawsze był chętny do pomagania innym. Dlatego tak bardzo angażuje się działając w Szlachetnej Paczce.

Nasza dwójka czekała najdłużej na swoją rodzinę. Pierwszy wyraz twarzy Marli, naszej przyszywanej matki, przypominał zakłopotanie. Przyjechała ze swoim najmłodszym synem Gustavo. Zobaczyli na wstępie dwóch wysokich chłopaków, wyższych od nich co najmniej o dwie głowy. Uścisnęliśmy dłonie i rzuciliśmy powitalne uśmiechy spod naszych bród. Dodatkowo mieli zakłopotanie na twarzy, gdy przywitali się z gipsem. Później wspominali, że pierwsza myśl była taka - albo bokser, albo chuligan.

Przywieźli nas do swojego domu. Skromny, niewielki, parterowy z dostawionym garażem. Poczuliśmy się jak wędrowcy, albo misjonarze. W drzwiach przywitała nas córka Marli Tábata. Urokliwa brunetka poprosiła nas do stołu. Zaczęliśmy rozmawiać po angielsku na bardzo przyziemne tematy - o Polsce, naszych przygodach lotniczych, przywitaniu przez Brazylijczyków. Matka dziewczyny bardzo słabo znała angielski. Razem z synem pokazali nam kartki leżące na stole. Były to tłumaczenia prostych zwrotów z portugalskiego na polski. Obok leżał przewodnik po Tygodniu Misyjnym, który dla nas de facto właśnie się zaczął. Nagle Kuba wystrzelił z pomysłem o wspólnej modlitwie. Za chwilę na stole znalazło się Pismo Święte. Pojawiły się świece. Natomiast spontaniczna modlitwa była świetnym początkiem polsko-brazylijskiej przyjaźni.

Otrzymaliśmy mały pokój Gustava. Rozpakowaliśmy się, zaczęliśmy układać na szafkach nasze rzeczy. Bezcenna była upragniona kąpiel. Szczególnie, że odbyła się w śmiesznych okolicznościach. Mianowicie w Brazylii najczęściej mocowane jest jedno pokrętło, zarazem od ciepłej i zimnej wody. Jednak ciepła woda to zasługa grzałki znajdującej się nad większą niż u nas słuchawką prysznicową. Sam bym do tego nie doszedł, że należy na grzałce przełączyć przycisk. Dlatego stałem w samym ręczniku, a najstarszy syn rodziców - Cassio instruował mnie jak właściwie wykorzystać zdobycze brazylijskiej techniki.

Ostatniego członka rodziny poznaliśmy wieczorem po kolacji. Nasz przyszywany ojciec Amilton jest ciężko pracującym robotnikiem. Jak ciężka jest praca na brazylijskiej budowie pokazywało jego ciało. Grubszy, umięśniony, wracający codziennie z brudnymi rękami. Jego oczy każdego dnia były podkrążone. Kład się spać jak najwcześniej. Wstawał grubo przed nami. Jednak, gdy poprosiliśmy go o wspólną wieczorną modlitwę to nie odmówił. Składał podczas modlitwy najpobożniej ręce i zupełnie się tego nie wstydził. Podsumowując dzień, przeczytaliśmy fragment Pisma Świętego. Mieliśmy zadanie, żeby codziennie z rodziną odmawiać wspólnie jedną dziesiątkę Różańca. Wyrabialiśmy pięciokrotną normę i kończyliśmy na całej tajemnicy. Po niej była spontaniczna modlitwa. Okazało się, że bariera językowa jest niewielką przeszkodą. Modlitwa przemiennie wybrzmiewała w języku portugalskim i polskmi. Z Kubą czuliśmy się jak misjonarze, którzy dopiero co przywieźli Dobrą Nowinę. Jednak najcenniejsze, że czuliśmy pośród nas obecność Chrystusa. „Bo gdzie dwóch lub trzech jest zebranych w moje imię, tam jestem wśród nich” (Mt 18,20).


PS W następnym odcinku o gościnności, tradycyjnym jedzeniu i ŚDM-ie. Jak reagujesz, gdy zdarza ci się spóźniać? W jakim ogrodzie botanicznym kiedykolwiek byłaś(-łeś)? Jak podejmują ciebie w czasie pielgrzymki nieznani ci wcześniej ludzie? Podziel się wrażeniami.