piątek, 16 maja 2014

Ogarnięty moją ciszą

Chciałbym być kiedyś zaproszony do pustelni w Górach Świętokrzyskich. Najlepiej przez pana Michała Płoskiego. Kiedyś internowanego w stanie wojennym prawnika. Dzisiaj zaangażowanego w inicjatywy ekumeniczne pisarza ikon. W swoich publikacjach pisze o wędrówkach z żoną i psem do drewnianej chaty. Rozpalaniu ognia, rozrabianiu farby, parzeniu herbaty. Zrezygnował z kariery dla skromności, przywiązania, ciszy. Rzecz o szukaniu tego ostatniego.







Z dedykacją dla wszystkich 25 górali z FRAncesco i okolic.

Do podobnej pustelni trafiliśmy podczas górskiej majówki w Tatrach. Kiedyś nasz duszpasterz przeżywał w niej swoje kilkudniowe rekolekcje. Przyjeżdżał tam kilkakrotnie - przed i po święceniach. Podejmował ważne decyzje. Przemyślał wiele spraw. Ale jeden wieczór pamięta najlepiej. Był po kilku godzinach siedzenia nad jednym wydarzeniem z ewangelii. Permanentną ciszę pustelni przerwała mucha. Zapominając o franciszkańskim umiłowaniu do zwierząt kapucyn myślał tylko o jednym.

(Cisza)

Pierwszego dnia majówki odwiedziliśmy Albertynów. Podczas kazania br. Adam, akademicki duszpasterz, zwrócił uwagę na naszą obecności. Przed Mszą przygotowywaliśmy pieśni. W czasie kilkunastominutowego treningu wewnątrz kaplicy kapucyn spowiadał turystę. Gdy zaczęliśmy się wydzierać, z cel zaczęli wychodzić bracia. Poza sezonem przyjezdny ksiądz odprawia tam Msze średnio raz na tydzień. Resztę ciszy przerywa jenie modlitwa. Bo z przerwaniem długiej ciszy jest jak z obudzeniem. Nigdy nie wiesz skąd wróciłeś.

Na Kalatówkach odwiedziliśmy również klasztor Albertynek. Wstąpiliśmy do pustelni św. brata Alberta, założyciela zakonnych zgromadzeń, malarza, znanego z poświęcenia dla biednych. W jego drewnianej celi znajduje się praktycznie tylko wąska prycza. Pomimo tego to oddalone od świata miejsce przyjmowało przedstawicieli ówczesnej polskiej inteligencji np. Stefana Żeromskiego, czy Stanisława Witkiewicza.

Bo cisza jest dobra na chwilę. Jest wyjęciem z pośpiechu tego świata. Z łatwością przyzwyczajamy się do klaksonów samochodów, szumu przechodniów, muzyki dobiegającej z sąsiedniego akademika. Żeby dobrze przeżywać codzienność trzeba się wieczorem wyciszyć. Pomodlić, przemyśleć, podjąć decyzję. Cisza ma ukierunkowywać człowieka. Przypominać, że dopiero po ciszy pojawia się dźwięk. Tak samo było przy stworzeniu świata. Jeżeli świat został stworzony przez Słowo Boga to przed jego wypowiedzeniem powinna być Boża Cisza. 

Palcem po mapie

W przygotowywaniu wyprawy dominowały studenckie kryteria. Miało być blisko, łatwo i przyjemnie. Z pięknymi widoki, przy możliwie jak najmniejszych kosztach. Miałem przygotować majowy weekendu. Wybrałem Tatry, bo ciągle do nich wracam. Przejrzałem mapy. Wytyczyłem szlaki. Przygotowałem plan. Napisałem dwie publikacje. Jedną na temat wyjazdu. Drugą na temat wspomnień. Udostępniłem informacje. Załatwiłem bilety i nocleg. Biegałem, kupowałem, odpisywałem. Zgłosiło się 26 śmiałków. Dopiero w pociągu mogłem wygodnie odetchnąć.

Pociąg, autobus, niecałe 30 min. pieszo - tak wyglądała nasza droga do Klasztoru Ojców Bernardynów w Zakopanem. Właśnie tam jako ministrant przyjeżdżałem z rodzinnej parafii. Przed ścianą łóżka piętrowe, za nią drewniany kościółek. W całości utrzymany w stylu góralskim. Z wnętrzem ujmującym prostotą. Idealne miejsce do modlitwy. Idealna baza do wychodzenia w góry - 3 min. od Tatrzańskiego Parku Narodowego, 15 min. od Kuźnic. 

Pierwszego dnia zobaczyliśmy widok z Nosala, drugiego z Kondrackiej Kopy, a trzeciego wpatrywaliśmy się w zamarznięty Czarny Staw Gąsiennicowy. W święto pracy podziwialiśmy oświetlone Tatry. W dniu flagi czekał na nas popołudniowy deszcz. Jednakże zdobywaliśmy szczyt ponad 2 tys. metrów. Dlatego deszcz zamienił się w grad. Pod nogami przez pół trasy mieliśmy śnieg. Wracając przedzieraliśmy się przez błoto. Na koniec w święto Konstytucji doczekaliśmy się ulewy. Właśnie takie gratki pogodowe zapewnił nam Architekt tamtejszych widoków. Widoków, które są nie do opisania słowami. Nie do przeżycia bez ciszy.

Wracając mieliśmy wszystko ustalone. W deszczu przyszliśmy na dworzec. Musieliśmy się kilka razy przesiadać, bo przewoźnik podstawił dwa autokary. Po przygodach zaczęliśmy wracać bocznymi uliczkami wzdłuż Zakopianki. Wszystko było ustalone. Zaplanowany 45 min. zapas. Myślałem, że jeżeli 3 maj przypadł w sobotę to korki będą mniejsze. Myliłem się. Mieliśmy wcześniej wykupione bilety na powrotny pociąg. Słyszałem głosy moich kompanów, że nie zdążymy. Sąsiad obok już szukał alternatywnego powrotu. O dziwo byłem strasznie spokojny. Biegnąc wsiedliśmy do pociągu na minutę przed wyjazdem. Wiara czy szczęście? Może wymodlona w ciszy opieka.

Podczas górskich powrotów najbardziej lubiłem momenty bez słów. Przez zmęczenie nie zakładałem maski społecznej poprawności, że jak już idziemy razem to musimy ze sobą gadać. Wkurzony na pogodę, głodny, bez sił mogłem z przyjacielem po prostu pomilczeć. Aż pomilczeć. Odmówić Różaniec. Przeżywać. Być. Dla takich chwil jak milczenie z przyjacielem warto żyć.