Dostaliśmy reklamówkę wyglądającą jak Anna Rubik z biżuterią
Apartu przy choince, gdzie galeria Arkadia świeci na równi z londyńskim Harrodsem,
a na warszawskich ulicach wszyscy znają się na modzie. Tylko jest jedno
"ale", bo reklamówki są najczęściej jednorazowe. Cieszy, że „Listy do
M” są wielokrotnego użytku.
Jestem przekonany, że na drugiej części „Listów do M” się
nie skończy. Seria pozostanie z nami na lata. Karolaka już na zawsze będziemy
kojarzyć z Mikołajem z nadwagą. Stuhr co roku będzie dla nas prowadził
wigilijną audycję w radiu ZET. Adamczyk akurat zawsze w święta pokłuci się z
Dygant. Ale pozwolimy im na to. Będzie tak samo jak z zakupem karpia w galerii.
Rzeźnik w obdartych rękawicach będzie się szeroko uśmiechać. My będziemy w
połowie grudniowego maratonu. Dopiero po zakupie okaże się, że ryba była za
tłusta, za stara, z za dużą ilością ości. Dlaczego wybaczymy? Mamy wreszcie
polskiego „Kevina samego w domu”. Tylko pozwólcie, że zadam wam jedno pytanie,
które zobrazuje mój stosunek do tej produkcji. Ile było części „Kevina”?
Dla Polaków przez lata produkowano komedie romantyczne. Ich
odbiorcą miał być każdy. Wszyscy lubimy dobrą historię, happy end, lekkostrawny humor. Schemat był dobry. Nie sprawdził
się, bo scenarzyści kierowali się naiwnością, że nie trzeba niczego rozwijać.
Widz miał otrzymać niezobowiązującą historię, wyrazistych bohaterów, wszystko w
posypce z bożonarodzeniowego cukru pudru. Do wypicia był kompot z suszonej
miłości, emocji, ciekawości. Niestety przez lata Polacy dostawali tylko po tym
wszystkim co najwyżej wzdęć.
Opowieść wigilijna?
Dlaczego uważam, że „Listy do M 2” są dobrą komedią? Bo w
kinie naprawdę rechotali. Krytycy zaraz po premierze rzucili się, że ileż
można, że słabe, że jeden wielki product
placement (lokowanie produktu). Tylko to tak samo, jak ze śmianiem się z
YouTube'a. Może dzisiaj nadal ludzie chcą się pośmiać z kotków, ludzkich
wpadek, humoru rodem z „Disco Polo”. Jeżeli firma z mikserami chce komuś
zapłacić kilkaset tysięcy złotych za pokazanie ich produktu, to nic mi do tego.
Napiszę więcej, bo według mnie „Listy do M 2” to mądra komedia. Uczy, że święta
można wykorzystać. Dać sobie drugą szansę. Zaryzykować. Szkoda, że na co dzień
o tym zapominamy.
„Listy do M 2”
osiągnęły najwyższy wynik otwarcia polskiego filmu od dwóch dekad. W trzy
pierwsze dni od premiery 13 listopada na świąteczny hit poszło ponad 586 tys.
widzów (z pokazami przedpremierowymi 655 tys.). Tym samym produkcja TVN-u
pokonała dotychczasowego rekordzistę z 1999 r. – „Pana Tadeusza” (424,9 tys.).
Obecnie trzecie miejsce przypada tej samej stacji i „Kochaj i tańcz” (393
tys.). Czwarta pozycja dla „Jesteś Bogiem” (373 tys.). Piąte miejsce? Pierwsza
część „Listów do M” (367 tys.). Liczby kłamią? Jest szansa przekonać się o tym
przed świętami.
Na co dzień boimy się górnolotnych słów, typu „kocham Cię”.
Święta dają nam dla nich usprawiedliwienie. Pozwalają nam się uzewnętrznić. Jest
wreszcie okazja, żeby wybaczyć komuś z rodziny. Najwięksi twardziele mogą wreszcie
zapłakać. U niewierzący zapala się lampka nad sensem ich życia. Wszyscy
potrzebujemy opowieści, w których wydarzyły się cuda. „Listy do M 2” są właśnie
taką polską „Opowieścią wigilijną”.