Od kilku lat intensywnie próbuję się zmienić. Po chorobie w
liceum chciałem intensywnie przeżywać każdy dzień. Potrafiłem co do godziny
rozpisać co, jak i gdzie będę robić. Próbowałem walczyć z moimi słabościami,
później z nałogami. Na studiach swoje starania poszerzyłem o książki
psychologiczne. Wspierałem się coachingiem, technikami motywującymi. Wielokrotnie się spinałem, mobilizowałem, tyle razy próbowałem... i nic. Do wczoraj.
Jednak najbardziej postawiłem na duchowość. W tej dziedzinie
pobiłem nie jednego. Cytując moją liderkę z duszpasterstwa: „byłem na większej
ilości rekolekcji od liczby lat”. Byłem na Światowych Dniach Młodzieży,
spotkaniach Taizé, pielgrzymkach. Uprawiałem duchową gimnastykę. Próbowałem
modlitwy uwolnienia, uzdrowienia, Jezusowej. Za mną są przygody z Liturgią
Godzin, Lectio Divina, medytacją chrześcijańską. Nieraz zrywałem moje duchowe
mięśnie, popadałem w kryzysy. Ale zawsze zostawało mi jedno - nadzieja.
W czasie tych wszystkich zmagań zdarzało mi się poddawać.
Przychodziły momenty akceptacji. Racjonalizowałem różne sytuacje. Długofalowym
efektem grzechów było realizowanie wszelkich moich zachcianek, potrzeb.
Kierowałem się emocjami. Akceptację zastąpiło odrzucenie. W miejsce niewinności
pojawił się brak własnej wartości. Władzę zastąpiła słabość i bezradność. Sumą
równania była depresja. Próbowałem sam, próbowałem z Jezusem. Za wszelką cenę
chciałem jednego – nawrócenia.
Jak Marta i Maria reagują na śmierć swojego brata? Krzykiem!
Zachowywałem się tak jak one. Często nie cedziłem przez zęby, że tak musi być.
Zawsze byłem takim buntownikiem. Stykając się z cierpieniem nie lukrowałem o
spełnianiu woli Bożej. W Betanii siostry krzyczały do Jezusa: „Gdzie byłeś, gdy
umierał Łazarz?”. Często traktujemy Boga jak dziecko specjalnej troski. Na
szczęście On traktuje nas poważnie. Na śmierć przyjaciela reaguje płaczem.
Współodczuwa, cierpi, po prostu jest. Gdyby mi ktoś powiedział, że kryzys może
być prezentem od Pana Boga to wcześniej zaśmiałbym mu się w twarz. Teraz
potrafię zapłakać, bo już leżałem w grobie.
„A ci, którzy żyją według ciała, Bogu podobać się nie mogą”
(Rz 8,8-11). Zdrowie? Często nie zależy od nas. Intelekt? Celebrytom jakoś się
udało bez niego. Psychika? Pomocna, ale nie najważniejsza. Wiara? Do zbawienia
konieczna, ale do szczęśliwego życia tutaj niekoniecznie. Szkopuł kryje się w 1.
Liście do Koryntian 2,14. Zanim przyszedł do nas Chrystus, byliśmy
grzesznikami. Grzech leżał w naturze naszego starego „ja”. Niektóre przekłady
Biblii używają określenia „stary człowiek”. Biblia Tysiąclecia nazywa go
„człowiekiem zmysłowym”, który nie potrafi zaakceptować ani zrozumieć Ducha.
Podczas życiowych zakrętów zdarzało mi się uciekać. W szkole
od czasu do czasu opuszczałem sprawdziany. Na studiach rezygnowałem z wyzwań.
Podczas jednej z takich ucieczek do Krakowa, potrząsnęły mnie wypowiedziane do
siebie samego słowa: Po co? Przypomniałem sobie wtedy fragment książki Wytupywanie ciemności N. Andersona i D.
Parka. „Umarliście bowiem i wasze życie jest ukryte w Bogu” (Kol 3,3). Nie
rozumiałem kompletnie tych słów. Wszystko zmieniło „Umarliście bowiem...”.
Szok! Przecież to czas przeszły. Nic dziwnego, że borykałem się z takimi
trudnościami już jako chrześcijanin. Przecież próbowałem zrobić coś, co już się
stało.