i … angielskim władają
Nagłówek jako parafraza cytatu z Reja przyszedł mi do głowy
po serii dziwnych przemyśleń, które ostatnio narodziły się we mnie podczas
oglądania i słuchania, z naciskiem na to drugie, różnych fragmentów programów
telewizyjnych i wypowiedzi usłyszanych od przeróżnych ludzi biorących w nich
udział. Okazuje się bowiem, że
obcowanie z polszczyzną obecną w mediach może powodować niepokojące objawy
fizyczne w postaci drgawek, nawracającego przy każdym włączeniu odbiornika bólu
głowy i permanentnego zadziwienia tym, że oto Polska dookoła, a nie zagranica,
objawiającego się wytrzeszczem oczu. Do rzeczy zatem.
Popołudnie dnia powszedniego, powtórka polsatowskiego
programu muzycznego. Poza mniej lub
bardziej udanymi występami kandydatów na gwiazdy rynku muzycznego, można
nasłuchać się finezyjnych komentarzy mniej lub bardziej udanych jurorów. I tak
oto okazuje się, że jednym brakuje drajwa,
a innym udaje się kupić jurora niesamowitym feelingiem,
jedni to fantastyczni performerzy, jeszcze
inni widać, że wszystko biorą na chillu
i to też jest okej. Obserwuję moją mamę na fotelu obok, jak podnosi głowę przy
co ciekawszym językowym spontanie .
Jej mina nosi tytuł „O co chodzi?” w tłumaczeniu na „polski” – O co kaman?
Podobne popołudnie, podobny program, tyle że zamiast
śpiewania, tańczą, no i komentują to stosowni eksperci. Z niemniejszą finezją
opowiadają, jak to ich zachwycił inglisz
łolc, albo rozczarował słaby bejzik
tancerzy. Dobrze, że to końcowka, wolę nie poznawać skutków ubocznych dłuższego
odbioru tych treści.
Dezerteruję z pokoju do komputera. Słuchając na youtubie
kilku utworów z nowej płyty młodego, zdolnego wokalisty trafiam na jego
wypowiedź skierowaną do fanów „…jeśli więc chcecie mnie poznać od bekstejdżu…”. I tak oto czar jego muzyki
jakoś dziwnie pryska. A mówią że to taki bajkowy świat ten Internet…
Co zaś dzieje się weekendowym wieczorem? Niedawno dzięki jednemu z takich programów rozbłysła
gwiazdka, rozpoznawalna, co ciekawe właśnie dzięki twarzowej gwiazdce przy oku.
Po swoim rewelacyjnym oczywiście wykonie, na pytanie prowadzącego co tam u niej
nowego, z gracją odpowiada: „Właśnie nagrałam epkę, niedługo wyjdzie mój drugi singiel no i pracuję nad longplejem”.
Aż sama podniosłam głowę, żeby ujrzeć oblicze tej zacnej Polki o rozumie równie
nieodpornym jak ten z jej hitu, który właśnie zaśpiewała. W tym miejscu, zdając
sobie sprawę że u niektórych z was mógł zostać przekroczony pewien próg
tolerancji, a i pewnie też i umiejętności dekodowania słyszanych niby to w
rozrywkowym i lekkim klimacie komunikatów, polecam na potrzeby tego felietonu
stworzyć sobie w Wordzie krótki do niego załącznik w formie słowniczka – emocje
towarzyszące odkrywaniu tajemnic epk i longplejów gwarantowane i niezapomniane.
I może pomyślisz drogi czytelniku, że przesadzam, że to
naturalne, że szołbiznes rządzi się już nie tylko swoimi prawami, ale także
swoim własnym językiem i nie ma co marudzić tylko się angielskiego uczyć. I
może to prawda. Mnie nie drażni to, że nie rozumiem co mówią. To może drażnić
jedynie ludzi, którzy nie władają biegle
obcym językiem jak na przykład moją mamę, która angielski zna raczej średnio. Jestem
jako tako wykształcona i potrafię dorobić sobie znaczenie słowa drajw czy chill
w odpowiednim kontekście. Jednak beztroskie operowanie nimi, bez żadnego ich
wyjaśniania czy rozwijania trochę jednak boli i irytuje. I tak sobie myślę… skoro
tacy z nas poligloci to czemu z taką łatwością nie władamy na przykład łaciną, skoro
to język z dużo dłuższą tradycją powszechnie obowiązującego niż angielski, a co
gorsza, czemu władanie nią przynajmniej na poziomie językowych smaczków w stylu
ad rem, signum temporis czy ex cathedra
czy nawet króciutkiego acz wymownego słowa sic
używanego często w tekstach pisanych, uważane jest za popisywanie się erudycją,
bo przecież można mówić i pisać „normalnie”. Czemu muszę kupić kablówkę i
odpalić kanał TVP Kultura, żeby się okazało, że ta normalność może mieć też
właśnie taki wymiar? Albo z innej strony
– czemu z równą lubością nie chcemy poznawać i używać swojego własnego języka?
W konsekwencji użycie w rozmowie słowa konsternacja
często wzbudza właśnie takową, nie wspominając już o innych w stylu merytoryczny czy paradoksalny czy też nieco bardziej wyszukanych reminiscencja, holistyczny czy inercja. Za to wylajtowany hardkor to po
prostu polszczyzna w całej okazałości i wszyscy reagują na to z uśmiechem. I
nie piję tu wyłącznie do ludzi bardzo młodych, bo skoro obecnie na rynku pracy
najbardziej poszukiwani są sales
managerowie albo chief accountanci,
w światku politycznym królują spin
doktorzy i specjaliści od PR czyli wszechsłyszalnego obecnie „pijaru”, a
nawet poczciwi pedagodzy będą musieli niedługo jak się dowiedziałam wypełniać po
pracy timesheety, to sprawa dotyczy
szeroko zakrojonego grona ludzi bynajmniej nie w wieku dojrzewania (zachowałam
oryginalną pisownię słów, jako że mówimy o poważnych rzeczach!) . Aż chce się
westchnąć, na myśl o tym, że o to na dobre weszliśmy i zadomowiliśmy się w
wielki świecie, w którym nie można nie mówić po angielsku. Nawet, jak się
okazuje, gdy nie ma takiej potrzeby, bo chyba dalibyśmy radę zatrudnić po
prostu księgowego albo wypełnić po prostu kartę czasu pracy.
Sama też biję się w piersi bo zauważam, że wiele słów zbyt
łatwo mnie uwodzi i trafia w moje usta czy pod palce. Staram się jednak
zachowań elementarny szacunek do kwestii językowych, stąd szczególne miejsce na
regale przewidziałam dla słownika języka polskiego, a także dla kilku pozycji,
dzięki którym lepiej rozumiem łacinę. Errare
humanum est, zaiste, dlatego podsuwam wam taki temacik do luźnych
przemyśleń, zachęcając jednocześnie do dbałości o to, z czego taki dumny był
Mikołaj Rej.
P.S. Może brakuje w tym tekście kilku odsyłaczy do znaczeń niektórych
słów napisanych kursywą. To celowe. Mnie też nikt nie powiedział co to jest
epka i dlaczego jest gorsza od longpleja. Złośliwie chciałam, abyście poczuli
smak podobnej niewiedzy. Do szturmu wyszukiwarki Google lub słownika
Kopalińskiego– marsz!
Liwi