środa, 6 marca 2013

Polacy nie gęsi

 i … angielskim władają

Z licealnych lekcji polskiego pamiętam, że felieton musi powstać z potrzeby serca, z żywego zainteresowania jakimś tematem i potrzebą podzielenia się swoimi przemyśleniami. Jako żywo więc obieram ten kierunek. Jakiś czas temu stałam się inspiracją dla nazwania rekolekcji rekolekcjami „Dla wkurzonych” , a zatem pozwólcie, że dam nieco upust  swoim emocjom i  pokrzyczę sobie trochę; a co, wolno mi! I mała uwaga wstępna – pisownia fonetyczna pewnych słów jest nieprzypadkowa i nie wynika z nieznajomości języka angielskiego.
Nagłówek jako parafraza cytatu z Reja przyszedł mi do głowy po serii dziwnych przemyśleń, które ostatnio narodziły się we mnie podczas oglądania i słuchania, z naciskiem na to drugie, różnych fragmentów programów telewizyjnych i wypowiedzi usłyszanych od przeróżnych ludzi biorących w nich udział. Okazuje się bowiem, że obcowanie z polszczyzną obecną w mediach może powodować niepokojące objawy fizyczne w postaci drgawek, nawracającego przy każdym włączeniu odbiornika bólu głowy i permanentnego zadziwienia tym, że oto Polska dookoła, a nie zagranica, objawiającego się wytrzeszczem oczu. Do rzeczy zatem.

Popołudnie dnia powszedniego, powtórka polsatowskiego programu muzycznego.  Poza mniej lub bardziej udanymi występami kandydatów na gwiazdy rynku muzycznego, można nasłuchać się finezyjnych komentarzy mniej lub bardziej udanych jurorów. I tak oto okazuje się, że jednym brakuje drajwa, a innym udaje się kupić jurora niesamowitym feelingiem, jedni to fantastyczni performerzy, jeszcze inni widać, że wszystko biorą na chillu i to też jest okej. Obserwuję moją mamę na fotelu obok, jak podnosi głowę przy co ciekawszym językowym spontanie . Jej mina nosi tytuł „O co chodzi?” w tłumaczeniu na „polski” – O co kaman?

Podobne popołudnie, podobny program, tyle że zamiast śpiewania, tańczą, no i komentują to stosowni eksperci. Z niemniejszą finezją opowiadają, jak to ich zachwycił inglisz łolc, albo rozczarował słaby bejzik tancerzy. Dobrze, że to końcowka, wolę nie poznawać skutków ubocznych dłuższego odbioru tych treści.
Dezerteruję z pokoju do komputera. Słuchając na youtubie kilku utworów z nowej płyty młodego, zdolnego wokalisty trafiam na jego wypowiedź skierowaną do fanów „…jeśli więc chcecie mnie poznać od bekstejdżu…”. I tak oto czar jego muzyki jakoś dziwnie pryska. A mówią że to taki bajkowy świat  ten Internet…

Co zaś dzieje się weekendowym wieczorem?  Niedawno dzięki jednemu z takich programów rozbłysła gwiazdka, rozpoznawalna, co ciekawe właśnie dzięki twarzowej gwiazdce przy oku. Po swoim rewelacyjnym oczywiście wykonie, na pytanie prowadzącego co tam u niej nowego, z gracją odpowiada: „Właśnie nagrałam epkę, niedługo wyjdzie mój drugi singiel no i pracuję nad longplejem”. Aż sama podniosłam głowę, żeby ujrzeć oblicze tej zacnej Polki o rozumie równie nieodpornym jak ten z jej hitu, który właśnie zaśpiewała. W tym miejscu, zdając sobie sprawę że u niektórych z was mógł zostać przekroczony pewien próg tolerancji, a i pewnie też i umiejętności dekodowania słyszanych niby to w rozrywkowym i lekkim klimacie komunikatów, polecam na potrzeby tego felietonu stworzyć sobie w Wordzie krótki do niego załącznik w formie słowniczka – emocje towarzyszące odkrywaniu tajemnic epk i longplejów gwarantowane i niezapomniane.

I może pomyślisz drogi czytelniku, że przesadzam, że to naturalne, że szołbiznes rządzi się już nie tylko swoimi prawami, ale także swoim własnym językiem i nie ma co marudzić tylko się angielskiego uczyć. I może to prawda. Mnie nie drażni to, że nie rozumiem co mówią. To może drażnić jedynie  ludzi, którzy nie władają biegle obcym językiem jak na przykład moją mamę, która angielski zna raczej średnio. Jestem jako tako wykształcona i potrafię dorobić sobie znaczenie słowa drajw czy chill w odpowiednim kontekście. Jednak beztroskie operowanie nimi, bez żadnego ich wyjaśniania czy rozwijania trochę jednak boli i irytuje. I tak sobie myślę… skoro tacy z nas poligloci to czemu z taką łatwością nie władamy na przykład łaciną, skoro to język z dużo dłuższą tradycją powszechnie obowiązującego niż angielski, a co gorsza, czemu władanie nią przynajmniej na poziomie językowych smaczków w stylu ad rem, signum temporis czy ex cathedra czy nawet króciutkiego acz wymownego słowa sic używanego często w tekstach pisanych, uważane jest za popisywanie się erudycją, bo przecież można mówić i pisać „normalnie”. Czemu muszę kupić kablówkę i odpalić kanał TVP Kultura, żeby się okazało, że ta normalność może mieć też właśnie taki wymiar?  Albo z innej strony – czemu z równą lubością nie chcemy poznawać i używać swojego własnego języka? W konsekwencji użycie w rozmowie słowa konsternacja często wzbudza właśnie takową, nie wspominając już o innych w stylu merytoryczny czy paradoksalny czy też nieco bardziej wyszukanych reminiscencja, holistyczny czy inercja. Za to wylajtowany hardkor  to po prostu polszczyzna w całej okazałości i wszyscy reagują na to z uśmiechem. I nie piję tu wyłącznie do ludzi bardzo młodych, bo skoro obecnie na rynku pracy najbardziej poszukiwani są sales managerowie albo chief accountanci, w światku politycznym królują spin doktorzy i specjaliści od PR czyli wszechsłyszalnego obecnie „pijaru”, a nawet poczciwi pedagodzy będą musieli niedługo jak się dowiedziałam wypełniać po pracy timesheety, to sprawa dotyczy szeroko zakrojonego grona ludzi bynajmniej nie w wieku dojrzewania (zachowałam oryginalną pisownię słów, jako że mówimy o poważnych rzeczach!) . Aż chce się westchnąć, na myśl o tym, że o to na dobre weszliśmy i zadomowiliśmy się w wielki świecie, w którym nie można nie mówić po angielsku. Nawet, jak się okazuje, gdy nie ma takiej potrzeby, bo chyba dalibyśmy radę zatrudnić po prostu księgowego albo wypełnić po prostu kartę czasu pracy.

Sama też biję się w piersi bo zauważam, że wiele słów zbyt łatwo mnie uwodzi i trafia w moje usta czy pod palce. Staram się jednak zachowań elementarny szacunek do kwestii językowych, stąd szczególne miejsce na regale przewidziałam dla słownika języka polskiego, a także dla kilku pozycji, dzięki którym lepiej rozumiem łacinę. Errare humanum est, zaiste, dlatego podsuwam wam taki temacik do luźnych przemyśleń, zachęcając jednocześnie do dbałości o to, z czego taki dumny był Mikołaj Rej.

P.S. Może brakuje w tym tekście kilku odsyłaczy do znaczeń niektórych słów napisanych kursywą. To celowe. Mnie też nikt nie powiedział co to jest epka i dlaczego jest gorsza od longpleja. Złośliwie chciałam, abyście poczuli smak podobnej niewiedzy. Do szturmu wyszukiwarki Google lub słownika Kopalińskiego– marsz!

Liwi