poniedziałek, 9 grudnia 2013

Bąbelkowe podróże kulinarne


Inspirowane wspomnieniami z 15 lipca 2013 r. Cykl „Powrócić do Rio”, odcinek szósty.

Dzisiaj w kraju mamy już na pęczki kucharzy z różnych kulinarnych show. Konkurencję na rynku gastronomicznym można porównać chyba tylko do miejscowego bazaru. Gdzie tylko najgłośniejsza reklama wyróżni z kulinarnej masy. Dlatego od prowadzącego programu kulinarnego, szczególnie w telewizji śniadaniowej, wymaga się odpowiedniej aparycji, wiedzy i umiejętności. Jednak nowa generacja szefów kuchni często nie potrafi zakotwiczyć się w branży, skupiając się za bardzo na wszystkim, a nie na gotowaniu. Może warto powrócić do naturalnej metody oceny kucharza - oceny smaku jego dań. 

Pamiętam jak niedzielny seans telewizyjny mojej babci przeznaczony był dla Roberta Makłowicza. Jego legendarny program składał się z dwóch części: podróżniczej i kulinarnej. Obie świetnie się uzupełniały. Pan Robert z pasją godną historyka opowiadał o odwiedzanych miejscach. Używał przy tym kwiecistego języka, zaciągając przy tym charakterystycznie wyrazy. Nie przeszkadzała mu zupełnie otwarta buzia, by w tym samym czasie korzystać z patelni, garnka i noża. Gotowanie przed kamerą okazało się strzałem w dziesiątkę. Dzięki niemu Makłowicz udowodnił, że może być przykładem dzisiejszego człowieka renesansu. Jego osobowość stała się inspiracją do kabaretowych skeczów, parodii jego programu. Bo jak nie parodiować jego innowacyjnego pomysłu na poprawienie naszej krajowej sytuacji politycznej: „Mniej buraków w Sejmie, a więcej na stołach, a wszystko będzie cacy”.

„Jeśli słyszę, że prawdziwy polski katolik w Wigilię powinien się powstrzymać od spożywania napojów alkoholowych, to uważam to za neopogaństwo. Bo narodziny Pana Jezusa to dla chrześcijanina jedno z najbardziej doniosłych świąt, najlepszy moment, żeby właśnie napić się wina”. Coś jest w tym stwierdzeniu Makłowicza. Zaznaczyłbym tylko, że chodzi o śródziemnomorskie stosowanie tego trunku. Bo czy dla katolika może być lepszy moment na świętowanie od narodzin i zmartwychwstania Jezusa? Wino było kiedyś podstawowym napojem świata. Dzisiaj używa się go zazwyczaj podczas uroczystych momentów. Właśnie ten trunek pasowałby doskonale do przyjęcia jakie sprawili nam Brazylijczycy 14 lipca.

Z uśmiechem na twarzy i nowymi siłami wstaliśmy z rodzinnych łóżek. Po śniadaniu udaliśmy się do przykościelnej sali, gdzie przygotowywaliśmy się do Eucharystii w trzech językach: portugalskim, polskim oraz łacińskim. O godz. 10:30 rozpoczęliśmy lingwistyczne skrzyżowanie naszych kultur. Okazało się, że Msza pod przewodnictwem naszego księdza biskupa jest duchowym momentem, który nie może dzielić, więcej - może łączyć dwa odległe światy. Po Eucharystii zostaliśmy jeszcze na wspólne uwielbienie śpiewem w obydwu językach. Intencja tego dnia powinna być następująca - o przełamanie strachu. Bowiem nawzajem martwiliśmy się o to jak wypadniemy, jak zobaczy nas ta druga strona.

W jadalni przy kościele czekał już na nas pierwszy prawdziwy Brazylijski obiad. Nasi gospodarze spisali się na medal, bo przebili nasze syte niedzielne dania. Tutejszą bazą żywieniową było mięso i ryż z czarną fasolą. Do tego duże ilości warzyw, głównie pomidory i cebula. Deserem mogliśmy odkrywać nowe smaki znanych i nie znanych owoców: bananów, pomarańczy, papai, caramboli. Do obiadu obowiązkowo zostaliśmy poczęstowani tradycyjnym gazowanym napojem - Guaraná Antarctica. Zdziwienie na mojej twarzy wywołała tylna strona puszki, gdzie umieszczone jest logo Coca-Coli. Warte podkreślenia, że jest to drugi najlepiej sprzedający się napój w Brazylii (oczywiście po Coca-Coli). Wszystko przez to, że koncernowe mocarstwo zmonopolizowało brazylijski rynek i nawet na butelce wody może być jego szyld. Mój podziw dla marki uczciłem ekstraktami z guarany zawierającymi kofeinę. Nie jestem fanem gazowanych bąbelków, ale moje kubki smakowe zrozumiały dlaczego Brazylijczycy potrafią wypijać tutejszą ambrozję litrami.

Po obiedzie odbyło się dzielenie w małych grupach. Zastanawialiśmy się podczas niego, czym tak naprawdę jest wspólnota. Bo czy naprawdę chodzi w niej o wysiłki duszpasterskie, albo nawet o zawiązywanie szczerych przyjaźni? Szczególnie dla ludzi mocno zaangażowanych w różnego rodzaju wspólnotach mogło okazać się to szokiem. Informacja, że nie muszą cały czas organizować dla ludzi duchowych atrakcji. Że o tym, czy jesteśmy wspólnotą nie decydują zawiązane więzi. U księdza Carlo Marii Martina wyczytałem, że „wspólnota jest darem”. To sposób bycia, współuczestnictwo, relacja pomiędzy Jezusem a jego uczniami. Musimy zdać sobie wreszcie w Kościele sprawę, że powinniśmy zacząć od Boga. Wtedy okaże się, że nie będziemy się wewnętrznie zamykać w „kółku wzajemnej adoracji”. Podniesiemy oczy trochę wyżej i zaczniemy się dzielić sobą, swoją wspólnotą z innymi.

Po południu odwiedziliśmy mieszkańców pobliskiego osiedla, którzy bardzo serdecznie nas przywitali. Po wspólnej Koronce i śpiewie, usłyszeliśmy kilka słów od gospodarza, który zajmował się tym miejscem. Osiedlowa sala, w której odbywają się różne imprezy, w niedzielę przekształcała się w osiedlowy kościół. Mogliśmy zobaczyć jak jeden duży drewniany prostokąt można przekształcić w ołtarz, ambonę i wszystkie potrzebne przybory liturgiczne. Uczucie jak podczas oglądania filmowych Transformersów. Gospodarz przyznał, że odkąd mieszkańcy dowiedzieli się o naszym przyjeździe, co środę spotykali się na modlitwie za naszą grupę i całe ŚDM. 

Ponadto proboszcz goszczącej nas parafii - ks. Alceu opowiedział nam o obecności Chrystusowców na terenie Kurytyby. Pokrótce przytoczył historię tego zgromadzenia założonego przez kardynała Augusta Hlonda. Początki zaczynają się niewinnie od 1932 r. Później mamy utratę całego majątku w czasie II wojny światowej, jej odzyskanie i czasy dzisiejsze po ich siedzibę w Poznaniu. Towarzystwo Chrystusowe liczy do 400 kapłanów. Ich celem jest apostolstwo Kościoła i praca na rzecz Polaków mieszkających poza granicami kraju. Okazuje się, że są oni wielkim wsparciem dla mieszkańców Kurytyby. Na koniec spotkania mieszkańcy poczęstowali nas słodyczami. Tak dzień zatoczył koło, podkreślając, że również droga do wspólnoty dąży przez żołądek. 

Rysunek Martyna Czarny

PS Nawiązując do rysunku - co widzicie patrząc na rysunek zamkniętej osoby w butelce? Kogo może on oznaczać dzisiaj? Podziel się swoimi spostrzeżeniami w komentarzach, również na temat tekstu :p