Wszystkie drogi mają prowadzić do Rzymu. To nie prawda. W
niedzielę 27.04. do serca Watykanu prowadziła tylko jedna rzymska ulica. Via
Della Conciliazione powstała dzięki Mussoliniemu. Kosztem wyburzenia wielu
zabytków otrzymaliśmy wspaniały widok na górującą w głębi kopułę Bazyliki św.
Piotra. Szeroki skwer, z lampami na obeliskach, długi na 500 m, był odmieniany
na wszystkie przypadki. Przemierzyło go w tych dniach ponad milion pielgrzymów.
(Świadectwo z kanonizacji JXXIII i
JPII cz. 3)
Zdobywców było czworo. Przeszliśmy nad Tybrem. Przebrnęliśmy przez stoiska bubli. Minęliśmy dziwnie spoglądających imigrantów. Znaleźliśmy się w okolicach Piazza Pia. W oddali widzieliśmy bramki postawione przed początkiem Via Della Conciliazione. Tytułowa droga „pojednania” była w tym czasie pusta. Przed 21 w sobotę zajęliśmy własny kawałek podłogi. Przez naszą feralną karimatę kwadratową przejeżdżały ambulanse lub samochody w eskorcie Karabinierów. Dlatego byliśmy zmuszeni uprawiać wieczorną gimnastykę - przysiad, wyprost, przysiad...
Następna godzina minęła przy gitarowym akompaniamencie. Bodajże
rektor lubelskiego seminarium podgrywał swoim wychowankom. Zaczęło się od Apelu
Jasnogórskiego. Później kompozycje były z zakresu muzyki prawie sakralnej,
ludowej, a nawet popowej. Do śpiewu dołączyły się pobliskie zakonnice.
Ostatecznie śpiewaliśmy tylko po polsku pośród przeważającej ilości Włochów.
Wygodne miejsce leżące szybko się skończyło. Północ była
godziną zero. Tłum ruszył jak ze skeczu „Ani Mru-Mru”. Przed nami nie było wyprzedaży
w supermarkecie. Za nami nie wybuchła żadna bomba. Kanonizacyjna ławica ruszyła
przed siebie. Ledwo złapałem plecak. Telefon mam do dzisiaj tylko dlatego, że
na niego nadepnąłem. Rzeczy koleżanki odzyskaliśmy, bo dryfowały nad
nieznajomi.
Przed bramką
Via Della Conciliazione została podzielona na trzy części.
Zewnętrzne dla napierających pielgrzymów. Wewnętrzna dla służb porządkowych i
paparazzi. Wybraliśmy prawą stronę. Później żałowaliśmy tego manewru. Lewy pas
przypominał ludzką autostradę. Nasz powolne stado sardynek. Ponoć do naszego
pasa wpuszczali osoby z bocznych uliczek. Na pewno przy kamienicach
przepustowość bezmyślnego tłumu była większa. Nam pozostawała nauka
cierpliwości.
Chociaż bardziej była to szkoła przetrwania. O 1 w nocy dotykałem
jedynie obcych barków. O 2 mogłem pomarzyć o siedzeniu. O 3 zrobił się zastój.
Szczęśliwcy w pozycjach embrionalnych przytulali się do podłoża. Mi pozostało
siedzenie na zmianę z koleżanką. W między czasie śpiewaniem z moją "siostrą"
znęcałem się nad tłumem. Marzących o śnie budziłem lekturką duchową - zbiórem
felietonów. Strapionych wspierałem modlitwą. Spragnionym podawałem wodę. Na
końcu z żalem patrzyłem na rodziców, którzy do tego piekła przyprowadzili dzieci.
Przez parę godzin próbowaliśmy naśladować Japończyków. Z
marnym skutkiem, bo nie nauczyłem się spać na stojąco. Dopiero z bezsenności
obudziło mnie hasło: - To nie są ćwiczenia! Około 6 niczym kluczami świętego
Piotra otworzono bramy na plac. Najsilniejsi weszli do upragnionego raju.
Środkowym pasem wracały jednostki przynoszące złą nowinę. Plac był pełen. Z
naszą grupom, która dogoniła czwórkę uciekinierów, byliśmy zaledwie w połowie
drogi „pojednania”. Wierzę, że w kolejce do prawdziwego nieba będzie prościej.
Byłem niewyspany, wkurzony i głodny. Zdezerterowałem.
Potrzeby fizjologiczne wygrały nad potrzebami duchowymi. Z nową czwórką
wyruszyłem na wyprawę w celu znalezienia upragnionego toi toia. Pół godziny
przeciskania się prostopadle do kierunku tłumu. Pół godziny stania w kolejce. Mieliśmy
dość. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić to miejsce. Nie byliśmy świadomi na co
się piszemy. Nawet na obydwu Światowych Dniach Młodzieży nie było tak źle.
Za bramką
Krążyliśmy jednokierunkowymi uliczkami blisko Watykanu. Parę
przecznic dalej od papieskiej stolicy wszystko było zablokowane. Blokady,
barierki, policja. Nikt nie chciał nas wypuścić. Kierując się wzdłuż
pielgrzymów dotarliśmy do murów watykańskich od strony wschodniej.
Przytuliliśmy się do kostki brukowej z pomysłem przespania pozostałych dwóch
godzin do kanonizacji.
Nieoczekiwanie mijali nas kardynałowie, biskupi, ważniacy.
Przypominaliśmy jakichś żebraków. W sumie po nieprzespanej nocy wyglądaliśmy
podobnie. Tylko VIP trzymający kolorową wejściówkę mógł wejść przez boczną
bramę. Pojawiła się myśl, że może jakiś polski kardynał wpuści rodaków. Nawet
gdyby tamtędy przechodzili to przemknęliby niezauważeni. Wybraliśmy drzemkę.
Przeciągając się o godz. 10 zobaczyłem jakieś poruszenie. 30
osobowa grupka kłębiła się w pobliżu bramki. Wchodzili do środka. Włoska
policjantka zaczęła machać w naszą stronę. Decyzja - budzę koleżanki. Biegliśmy
oblepieni bagażami. Z uśmiechem na ustach minęliśmy kontrolę. Przestronne
miejsce przy kolumnadzie na placu św. Piotra czekało tylko na nas. Środek placu
był pełen. Lewym okiem zerkałem na telebim. Prawym patrzyłem na ołtarz. Udało
się. Było warto, ale przed ponownym milionowym spędem zastanowię się
siedemdziesiąt siedem razy.
Zdjęcie z www.newquest.fr