Jak się czuję? Jakbym leżał w głębokim dole. Dole tak głębokim, że podnosząc głowę widzę tylko niewielki, błękitny okrąg. Wokół mnie napierają masywne kamienne ściany. Otaczająca klaustrofobia paraliżuje. Nad przepaścią przechodzą pojedyncze osoby. Nie zauważą. Nie pomogą. To nie ich wina.
Czy jest jakikolwiek sens mojego życia? Dotykam ziemi. Jest zimna. Chłód bije od mojego ciała. Jestem sam. Chyba słyszę szum rozmów. Niby głos podpowiadający gotowe rozwiązania. Ile już go słuchałam? Tydzień, miesiąc, dochodzi rok. Zadaję sobie pytanie, czy może nie leżałem tam od zawsze. Może mój świat to tylko te cztery ściany. Zapomniałem już jak wyglądają mewy latające nad latarnią. Zapomniałem o ciepłym płomieniu kominka. Dawno temu zapomniałem, co to znaczy kochać.
Zastanawiam się czy to normalne? A może tak już będzie zawsze? Jak żyć ze świadomością, że nigdy nie przestanie boleć? Bo za długo żyłem na pustyni. Miałem zbyt wiele planów, pomysłów, marzeń. Przytłoczyły mnie obowiązki. Brakowało czasu dla drugiego człowieka. Zaczynało tak się niewinnie, tak pięknie. Raz, drugi, trzeci... Ciekawość, pożądanie, naiwność. Próbowałem się rozdwajać. Sprostać oczekiwaniom. Świat widział jak dobrze sobie radzę. Oczekiwał jeszcze więcej. Z oazy, edenu, raju pozostały tylko wyschnięte sadzawki, spalona trawa, pustynia. Pustka.
Co mi radzili ojcowie pustyni? Poklepywali na ramieniu. Krzepili dobrym słowem. Mnisi doradzili, żebym został w domu. Przeczekał. Spakowałem zobowiązania do biznesowej teczki. Przeszło mi przez myśl, czy to nie następna ucieczka? Lubiłem uciekać. Wagarować od życia. Raz poszedłem nad zalew. Raz spoglądałem na miasto z góry. Za osiemdziesiątym ósmym pokonałem 200 kilometrów. Ale ostatni raz był jakiś inny. Sumienie jakby przytaknęło. Posłuchałem. Siedziałem w celi. Spałem, jadłem, robiłem cokolwiek. Nie włóczyłem się. Nie zrezygnowałem. Były potknięcia.
Ale co zrobić, jak mi się ciągle nic nie chce? Wychodzisz z celi. Patrzysz w lewo, w prawo, za siebie. Piasek, piasek, piasek... Codziennie te same obrazki. Po paru dniach nawet horyzont zaczyna cię przybliżać. Pustelniczy plan dnia. Byle tylko dotrwać do snu. Nocnej chwili odpoczynku, zapomnienia. Tylko przed snem czuje chłód. Namiastkę wolności. Codzienność zaczyna przytłaczać. Powietrze pachnie nostalgią. Najchętniej przykryłbym się kołdrą. Nie wychodziłbym z łóżka. Ale jak tu nie wyjść, jak upał jest nie do wytrzymania?
Pytam się siebie: czy to może depresja? Może kryzys duchowy, ascedia? Może problemem ma podłoże psychiczne? Tylko po co ten stan nazywać? Jest jakiś sens szukania przyczyny? Czy nie chodzi o to, żeby pozbyć się bólu? Czy jest sens trwać w cierpieniu? Jaką tabletkę z krzyżykiem zażyć? Co zrobić, żeby nie bolało? Czy może w ogóle nie boleć? Pytań było więcej niż dotykanych ziaren. Kryzys.
Może zaczęło się od lenistwa? Spania do późna, przewijania Internetu, zostawiania wszystkiego na jutro.
Może od gniewu? Złości, że źle wybrałem, zakłamałem, odtrąciłem. Kiedyś próbowałem gniewać się na Pana Boga. Dzisiaj nie mam sił gniewać się nawet na siebie.
Może za dużo jadłem i piłem? Podjadanie przed kolacją, podjadanie po kolacji. Nieciągnięty się drive fast foodów, popijanych piwem.
Może zazdrościłem innym? Bo więcej osiągnęli, bo ciągle się uśmiechają, bo mają lepszy wóz w garażu.
Może zaczęło się od nieczystości? Nocnego schodzenia do salonu. Siedzenia półnago przed kompem. Zostawania na noc u dziewczyn.
Może początkiem była chciwość? Wstawianie czegokolwiek i dodawanie - więcej, więcej, więcej.
Może byłem pyszny? Przecież sam zrobię to najlepiej. Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Na pewno nie Twojej.
Ile było już tych pustyń? W dzieciństwie szybko nauczyłem się, co to strach. W podstawówce przyszły kompleksy. W gimnazjum pojawiły się przezwiska. W liceum była niesprawiedliwość. To wszystko był pikuś. Sinusoida emocjonalnych wrażeń czekała dopiero po wyjściu ze szpitala. Choroba kreśliła piętno samotności, braku wiary w cokolwiek. Ale po pół roku zacząłem wierzyć. Było lepiej, przez chwilę. Przez kilka lat czekała mnie ogarniająca radość, ogarniający smutek. Życie. Ale ostatni rok jest jakiś inny. Narciarska skocznia, ale bez wyskoku. Pętla nałogów zacieśniająca się na szyi. Nie mogę oddychać. Zaczynam ciągnąć za sznur. Zwężam węzeł. Myślałem o tym. Chciałem.
Miałeś kiedyś odleżyny? Jeśli zostaniesz na pustyni to czeka cię tylko jedno wyjście. Śmierć. Szukając wody. Marząc o choćby świerszczu. Kopiąc dół dla odrobiny cienia. Koło się zamyka. Nim się obejrzysz, wykopałeś dla siebie dół. Po latach zapominasz, że kto go wykopał. Pojawiają się pretensje, żal. Przychodzi moment, że chciałbyś zapłakać. Ale nie masz już sił. Nie masz wiary. Nie masz nic.
To koniec? Jeżeli jesteś jeszcze człowiekiem, musi pojawić się zalążek nadziei. Jeżeli brakuje ci wody to czujesz pragnienie. W głowie zapala się kontrolka - chcę pić. Na pustyni marzysz tylko o kropli tego boskiego napoju. Z wiarą jest tak samo jak z wodą. Podczas kryzysu wydawało mi się, że straciłem wszystko. Ale na dnie poczułem tylko jedno - tęsknotę. Dowód na istnienie Absolutu. Serce.
Jak się czuję? Pojawił się nawet uśmiech. Człowieku dotknąłeś już dna! Od dna można się tylko odbić. Nie ma mniejszej wartości niż zero bezwzględne. Może przez tę samą pustynię przechodzi drugi człowiek. Może zawoła, krzyknie, uratuje. Promienie słońca oślepiają jego twarz. Może to twarz anioła. A czy anioły nie potrafią latać? Wyciągać nawet z największego dna? Nadzieja. Podjąłem decyzję. Poczekam.
B.