poniedziałek, 15 grudnia 2014

Obiad u Benedykta XVI


Co łączy filmowego Maximusa z Taizé? Prawda o wolności, podstawowej potrzebie człowieka. Co mnie łączy z gladiatorem? Na pewno nie muskuły. Raczej moja ulubiona cecha, że nawet po największym upadku staram się wstać.




31 grudnia 2012. Europejskie Spotkanie Młodych Taizé. Watykan. Po 15 przyszliśmy na plac św. Piotra. Po odstaniu swojego, udało nam się zająć miejsce w najlepszym sektorze dla „ludu”. Oczywiście było w nim kilka tysięcy ludzi. Skupmy się jednak na momencie centralnym. Widok na żywo papieża jest bezcennym doświadczeniem. Właściwie można powiedzieć, że widzieliśmy go tylko w papamobile, a w trakcie modlitwy przypominał bardziej dużą białą kropkę. Powiedzcie to teraz 40 tysiącom młodych ludzi, którzy byli wtedy na placu.

Doskonale pamiętam moment, gdy Ojciec Święty przejeżdżał obok nas. Dostaliśmy lampiony. Zajęliśmy miejsca siedzące. Czas mijał. Na koniec doszło do tego spotkania. Brat Adam mówił, ze spokojem, że przyjedzie, pomodli się, odjedzie. Ale pierwszy stawał na krześle i machał lampionem, pozdrawiając papieża. Przyznaje się byłem drugi, zaraz za nim. Co więc sprawia, że Benedykt XVI przyciągał młodych? Do kogo mają się zwrócić owce jak nie do pasterza. Uśmiech dziecka na naszych twarzach to oczywiście oznaka radości, ale również bezpieczeństwa i wiary. To ostatnie było szczególnie ważne. Modlitwa ekumeniczna i adoracja Boga przez symbol światła. I ten moment ciszy, gdy stolica na kilka minut umilkła. Rzym ucichł. Liczyła się tylko ta chwila. 

Niestety nie byliśmy na obiedzie u Benedykta XVI. Jednak moi koledzy mieli szansę zjeść pizzę z kieleckim biskupem Kazimierzem Gurdą. Wystarczyło go spotkać i powiedzieć, że jest się z Kielc. Im się udało. Za jedzenie biskup na pewno usłyszał dziękuję. Ja podziękuję, że w ważnych momentach swojej posługi pielgrzymował z młodzieżą. Jak już zaczęliśmy temat jedzenia to chcę napisać świadectwo. 

Mógłbym jeść pastę codziennie. Co drugi dzień pizzę, a wszystko popijać kieliszkiem wina. Trzeba chociaż raz spróbować jedzenia we Włoszech. Prostota przede wszystkim. Właśnie tak działała nasza ulubiona knajpka w Rzymie. 10 minut od naszej ostatniej stacji metra – Marconi. Pracował tam imigrant z Egiptu. Dostał łatkę – Bruno Mars, bo go bardzo przypominał. Dzięki nam nauczył się parzyć herbatę, bo na południu to zapomniany napój. Właśnie w tym barze nawiązała się polsko-wietnamska przyjaźń. Wietnamczyk, który wcześniej mieszkał w Niemczech, miał na imię Ti. Zapamiętaliśmy go po tym, bo sam mówił – „że jak herbata”. Potwierdzając naszą nową znajomość, zabraliśmy go do Asyżu. To był nasz ostatni dłuższy przystanek. 

Po raz drugi odwiedziłem rodzinną miejscowość św. Franciszka. Ze spokojem na nowo odkrywałem przemierzone szlaki. Mieliśmy do dyspozycji tylko jeden dzień na poznanie tego kluczowego punktu Umbrii. We wrześniu tamtego roku czas był wydłużony do tygodnia. Najlepiej wyraził to jeden z naszych księży – „Zobaczyć Asyż i umrzeć”. Pokazuje to, że to miejsce trzeba zobaczyć na własne oczy. Bazylika św. Franciszka, bazylika św. Klary, rodzinne domy naszej „pary”, katedra św. Rufina, kościół św. Damiana, zamek Rocca Maggiore... wymieniać można długo. Wszystko zwiedza się podczas dłuższego spaceru. Wszystko oświetlone przepięknym słońcem. I jeszcze ten zachód na początku stycznia. Bezcenne.