Co łączy filmowego
Maximusa z Taizé? Prawda o wolności, podstawowej potrzebie człowieka. Co mnie
łączy z gladiatorem? Na pewno nie muskuły. Raczej moja ulubiona cecha, że nawet
po największym upadku staram się wstać.
31 grudnia 2012. Europejskie Spotkanie Młodych Taizé. Watykan. Po 15 przyszliśmy na plac św. Piotra. Po odstaniu swojego, udało
nam się zająć miejsce w najlepszym sektorze dla „ludu”. Oczywiście było w nim
kilka tysięcy ludzi. Skupmy się jednak na momencie centralnym. Widok na żywo
papieża jest bezcennym doświadczeniem. Właściwie można powiedzieć, że
widzieliśmy go tylko w papamobile, a w trakcie modlitwy przypominał bardziej
dużą białą kropkę. Powiedzcie to teraz 40 tysiącom młodych ludzi, którzy byli
wtedy na placu.
Doskonale pamiętam
moment, gdy Ojciec Święty przejeżdżał obok nas. Dostaliśmy lampiony. Zajęliśmy
miejsca siedzące. Czas mijał. Na koniec doszło do tego spotkania. Brat Adam
mówił, ze spokojem, że przyjedzie, pomodli się, odjedzie. Ale pierwszy stawał
na krześle i machał lampionem, pozdrawiając papieża. Przyznaje się byłem drugi,
zaraz za nim. Co więc sprawia, że Benedykt XVI przyciągał młodych? Do kogo mają
się zwrócić owce jak nie do pasterza. Uśmiech dziecka na naszych twarzach to
oczywiście oznaka radości, ale również bezpieczeństwa i wiary. To ostatnie było
szczególnie ważne. Modlitwa ekumeniczna i adoracja Boga przez symbol światła. I
ten moment ciszy, gdy stolica na kilka minut umilkła. Rzym ucichł. Liczyła się
tylko ta chwila.
Niestety nie byliśmy na obiedzie u Benedykta XVI. Jednak moi
koledzy mieli szansę zjeść pizzę z kieleckim biskupem Kazimierzem Gurdą.
Wystarczyło go spotkać i powiedzieć, że jest się z Kielc. Im się udało. Za
jedzenie biskup na pewno usłyszał dziękuję. Ja podziękuję, że w ważnych momentach
swojej posługi pielgrzymował z młodzieżą. Jak już zaczęliśmy temat jedzenia to
chcę napisać świadectwo.
Mógłbym jeść pastę codziennie. Co drugi dzień pizzę, a
wszystko popijać kieliszkiem wina. Trzeba chociaż raz spróbować jedzenia we
Włoszech. Prostota przede wszystkim. Właśnie tak działała nasza ulubiona
knajpka w Rzymie. 10 minut od naszej ostatniej stacji metra – Marconi. Pracował
tam imigrant z Egiptu. Dostał łatkę – Bruno Mars, bo go bardzo przypominał.
Dzięki nam nauczył się parzyć herbatę, bo na południu to zapomniany napój.
Właśnie w tym barze nawiązała się polsko-wietnamska przyjaźń. Wietnamczyk,
który wcześniej mieszkał w Niemczech, miał na imię Ti. Zapamiętaliśmy go po
tym, bo sam mówił – „że jak herbata”. Potwierdzając naszą nową znajomość,
zabraliśmy go do Asyżu. To był nasz ostatni dłuższy przystanek.
Po raz drugi odwiedziłem rodzinną miejscowość św.
Franciszka. Ze spokojem na nowo odkrywałem przemierzone szlaki. Mieliśmy do
dyspozycji tylko jeden dzień na poznanie tego kluczowego punktu Umbrii. We
wrześniu tamtego roku czas był wydłużony do tygodnia. Najlepiej wyraził to
jeden z naszych księży – „Zobaczyć Asyż i umrzeć”. Pokazuje to, że to miejsce trzeba
zobaczyć na własne oczy. Bazylika św. Franciszka, bazylika św. Klary, rodzinne
domy naszej „pary”, katedra św. Rufina, kościół św. Damiana, zamek Rocca
Maggiore... wymieniać można długo. Wszystko zwiedza się podczas dłuższego
spaceru. Wszystko oświetlone przepięknym słońcem. I jeszcze ten zachód na
początku stycznia. Bezcenne.