(Epizod drugi) Pytam się siebie: czy to może depresja? Może
kryzys duchowy, ascedia? Może problemem ma podłoże psychiczne? Tylko po co ten
stan nazywać? Jest jakiś sens szukania przyczyny? Czy nie chodzi o to, żeby
pozbyć się bólu? Czy jest sens trwać w cierpieniu? Jaką tabletkę z krzyżykiem
zażyć? Co zrobić, żeby nie bolało? Czy może w ogóle nie boleć? Pytań było więcej
niż ziaren na widnokręgu.
Tekst jest jednym z
odcinków sezonu Broken – rozdziału
mojego życia, który jest za mną. Dojrzałem do tego, żeby mówić o cierpieniu. W odcinkach
chcę zawrzeć najgorsze, a w konsekwencji jedne z najważniejszych, sytuacji jakie
mi się przytrafiły. Cel tych tekstów jest jeden – dać innym nadzieję.
Miesiąc wcześniej
Naturalną reakcją na kryzys wydaje się spięcie pośladków,
wzięcie się w garść i zakasanie rękawów. Z doświadczenia – po takiej strategii
wpada się w większy dołek. Bo kryzys dotyka nas, abyśmy zdjęli klapki z oczu.
Zobaczyli, że nie zależymy tylko od siebie. Marcin Jakimowicz w jednym ze
swoich tekstów o kryzysie w „Gościu
Niedzielnym” napisał dobitnie: żebyśmy sobie wreszcie uświadomili, że
„nasz los jest w innych, o niebo lepszych dłoniach”. Publicysta dodał, co mamy
z nim zrobić później: „Przeczekać. Nie szarpiąc się, nie wykonując żadnych
ruchów, pozostając «w celi»”. Wyjście z kryzysu? Metoda małych kroków. Powoli,
cierpliwości.
Czyje życie najlepiej nadaje się do zobrazowania kryzysu? O
sobie już napisałem. Zaskoczę was – pierwszy papież. Jezus zbudował Kościół na
Piotrze, któremu w ewangeliach bliższy jest przydomek "Człowiek Kryzys"
niż "Człowiek Skała". Człowiek, który zostaje zastępcą Chrystusa na
Ziemi, przez 3 lata chodzenia za Jesusem jest totalną porażką. W czasie
pierwszego spotkania na propozycję lepszej pracy, elastycznych godzin i pełnego
brzucha, krzyczy bezczelnie z łodzi: „Odejdź!”. Na górze Tabor, wybrany jako
jeden z najbardziej rokujących uczniów, bełkocze coś o namiotach. Nie chce mu
się wiosłować ze wspólnotą, błyśnie topiąc się w wodzie. Zdarzało mu się
pouczać Mistrza: „wziął Jezusa na bok i począł czynić Mu wyrzuty”, za co został
przez niego nazwany Szatanem. Jako jedyny z Apostołów nie chciał podstawić nóg
do umycia. Przyrzekał, że nie zdradzi, zdradził trzykrotnie. Gdy Jezus
przeżywał najgorsze chwile w Ogrójcu, ten spał. Gdy się obudził, wywijał
mieczem na prawo i lewo. Zapytany czy zna Jesusa, trzykrotnie się Jego zaparł.
Uciekł z drogi krzyżowej. Nie stał pod krzyżem. Samotnie rozdrapywał rany.
Podobno na wieść o prześladowaniach zwiał z Rzymu. Człowiek Kryzys.
Strach
Kryzys to naturalne następstwo lęku. Podniesienie do potęgi
grzechu. Postawienie ścian nośnych na fundamencie grzechu. Ale każdy kryzys
zaczyna się od strachu. Zaczyna się niewinnie. Nie zwrócę uwagi
współlokatorowi, że nie sprząta po sobie. Odwrócę głowę od bezdomnego, bo „mi
się śpieszy”, a naprawdę to się wstydzę podejść. Nie zagadam do ładnej dziewczyny
na przystanku, więcej nie zagadam nawet jak wsiądzie do tego samego autobusu,
bo „co ona sobie o mnie pomyśli”. Wstyd. Szept. Zaczynam kombinować. Jak tu się
„dowartościowywać”? Robię po swojemu. Pojawia się pycha. Dochodzę do strachu.
Wmówiłem sobie, że przegrałem.
W dzieciństwie po raz pierwszy poczułem strach w zerówce.
Godzina odbiorów. Po szkraby przychodzą rodzice. Mijają minuty, dochodzi
godzina. Zostałem sam z wychowawczynią. Chciała ze mną pójść do parku. Wyjść na
zewnątrz. Wolałem ze łzami w oczach czatować pod oknem. Był krzyk, złość,
lament. Nikt nie przyszedł, bo babcia zajęła się obiadem, obowiązkami. Po
prostu zapomniała. Dzisiaj z pogodnym uśmiechem wspominam tę sytuacje. Jest
świetnym zobrazowaniem lęku. Bo nie chcemy, żeby ktoś bliski o nas zapomniał.
Potrzebujemy bezpieczeństwa, opieki, miłości. Zaburzenie tej sfery komfortu
powoduje lęk.
W późniejszym życiu bałem się wielokrotnie. Bałem się
reakcji otoczenia, gdy w 4 klasie podstawowej fryzjerka ucięła mi grzywkę sięgającą
do brwi, za którą mogłem się schować. Bałem się sprostania wymaganiom
nauczycieli, rodziców, presji rówieśników – oceny, świadectwa z paskiem,
egzaminy. Tylko nikt mi wtedy nie powiedział, że teraz to właściwie maturę
mógłbym wykorzystać do ewentualnego podtarcia się. Bałem się, jak przejdę przez
chorobę. Bałem się, czy wybieram właściwą drogę życiową. Bałem się, że depresja
się nigdy nie skończy. De facto się
nie skończyła, ale ja się już nie boję.
Nadzieja
Biblia 365 razy używa na różne sposoby wezwania: „Nie lękaj
się”. Niestety zaryzykuję nawet tezę, że ludzie chcą bać się. Lęk wydaje się prostszy,
łatwiejszy, jest usprawiedliwieniem na przespanie całego dnia w łóżku. Strach
jest jak kłamstwo. Bojaźń jest jak myślenie o Bogu w kategorii Sędziego. Wtedy
życie zaczyna męczyć. Sumienie zostaje zatarte emocjami. Duchowość staje się
nie do wytrzymania. W czasach Jezusa Żydzi przestrzegali 365 przepisów. Nie
mogli zrobić w szabat więcej niż 2000 kroków. Nie mogli wtedy nic robić.
Najbardziej zalęknieni ludzie w Biblii? Faryzeusze.
Podświadomie wybierają strasznego, osądzającego, karcącego
mędrca z przydługim zarostem. Wybierają pana i władcę, który powie im jak mają
żyć. Wolą wskazówki typu 10 przykazań, przepisy kościelne, wiarę religijną
zatrzymaną na poziomie podstawówki (regułki, modlitewki). Będą się napinać,
wysilać, wszystko po to, żeby zrealizować opcjonalny plan na szczęście,
serwowany w domu rodzinnym, przez znajomych, nawet przez kościelną ambonę. Wybieramy
sędziego, bo w razie niepowodzenia możemy zrzucić na niego winę, możemy
poprosić o karę. Wolimy lęk, a nie odpowiedzialność. Trudno nam sobie
wyobrazić, że Bóg może nam pozwolić na wszystko. Da nam spadek, jak poprosimy.
Nie zareaguje na leżenie w bagnie, jak chcemy w nim leżeć. Pozwoli na tysiące
zbrodni, bo wcześniej dał nam wolną wolę.
Największy lęk czują Ci, którzy twierdzą, że Bóg ich
zostawił. Dał nam Syna. Dał instrukcje obsługi tego świata (Biblia,
Przykazania, tradycja Kościoła). Dał realnych światków, którzy nie startują do
innych z pozycji tych, którzy wiedzą, lecz tych, którzy doświadczyli tego, że
Bóg jest Miłością, jest dobry. Bo żeby przejść przez kryzys trzeba doświadczyć
Miłości.