poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Leżę w dole – Broken #2


(Epizod pierwszy) Przypominałem doktora House'a z końcówki 5. sezonu. Widok zbliżony do aparycji osiedlowego żula. Potrafiłem się nie myć. Broda miała pozwolenie na zapuszczanie się w każdą stronę. Ubrań nie zmieniałem, bo i po co. Przecież zakładałem na nie szlafrok. Z taką aparycją zasiadłem do śniadania. Najczęściej do płatków bez mleka. Zawartość lodówki gorsza od studenckiej. Miałem już napisać, że oglądałem poranne bloki programów śniadaniowych. Ale jak się wstaje o 13... 


Tekst jest jednym z odcinków sezonu Broken – rozdziału mojego życia, który jest za mną. Dojrzałem do tego, żeby mówić o cierpieniu. W odcinkach chcę zawrzeć najgorsze, a w konsekwencji jedne z najważniejszych, sytuacji jakie mi się przytrafiły. Cel tych tekstów jest jeden – dać innym nadzieję.

Rok wcześniej

Jak się czuję? Jakbym leżał w dole. Dole tak głębokim, że podnosząc głowę widzę tylko niewielki, błękitny okrąg. Wokół mnie napierają masywne ściany. Otaczająca klaustrofobia paraliżuje. Nad przepaścią przechodzą pojedyncze osoby. Nie zauważą. Nie pomogą. To nie ich wina.

Czy jest jakikolwiek sens mojego życia? Dotykam ziemi. Jest zimna. Chłód bije od mojego ciała. Jestem sam. Chyba słyszę szum rozmów. Niby głos podpowiadający gotowe rozwiązania. Ileż go można słuchać? Tydzień, miesiąc, tak dawno minął rok. Zastanawiam się, czy nie leżałem tam od zawsze. Może mój świat to tylko te cztery ściany. Zapomniałem już jak wyglądają mewy latające nad latarnią. Zapomniałem o ciepłym płomieniu kominka. Najwcześniej zapomniałem, co znaczy słowo kochać.

Czy to normalne? A może tak już będzie zawsze? Jak żyć ze świadomością, że może nigdy nie przestanie boleć? Bo za długo żyłem na pustyni. Miałem zbyt wiele planów, pomysłów, marzeń. Przytłoczyły mnie obowiązki. Brakowało czasu dla drugiego człowieka. Zaczynało się niewinnie, tak pięknie. Raz, drugi, trzeci... Ciekawość, pożądanie, naiwność. Próbowałem się rozdwajać. Sprostać oczekiwaniom. Świat widział jak dobrze sobie radzę. Oczekiwał jeszcze więcej. Z oazy, edenu, raju pozostały tylko wyschnięte sadzawki, spalona trawa, pustynia. Pustka.

Remedium?

Co mi radzili ojcowie pustyni? Poklepywali po ramieniu. Krzepili dobrym słowem. Mnisi doradzali, żebym został w domu. Przeczekał. Spakowałem zobowiązania do biznesowej teczki. Przeszło mi przez myśl, czy to nie następna ucieczka? Lubiłem uciekać. Wagarować od życia. Raz poszedłem nad zalew. Raz spoglądałem na miasto z góry. Za osiemdziesiątym ósmym pokonałem 200 kilometrów. Ale ostatni raz był jakiś inny. Sumienie jakby przytaknęło. Posłuchałem. Siedziałem w celi. Spałem, jadłem, robiłem cokolwiek. Nie włóczyłem się. Nie zrezygnowałem. Codziennie się potykałem. 

Ale co zrobić, jak mi się ciągle nic nie chce? Wychodzisz z celi. Patrzysz w lewo, w prawo, za siebie. Widzisz piasek, piasek, piasek... Codziennie te same obrazki. Pustelniczy plan dnia. Byle tylko dotrwać do snu. Nocnej chwili odpoczynku, zapomnienia. Tylko przed snem czuje chłód – namiastkę wolności. Po paru dniach nawet horyzont zaczyna cię przybliżać. Codzienność przytłacza. Powietrze pachnie nostalgią. Najchętniej przykryłbym się kołdrą. Nie wychodził z łóżka. Ale jak tu nie wyjść, jak upał jest nie do wytrzymania?

Pytam się siebie: czy to może depresja? Może kryzys duchowy, ascedia? Może problemem ma podłoże psychiczne? Tylko po co ten stan nazywać? Jest jakiś sens szukania przyczyny? Czy nie chodzi o to, żeby pozbyć się bólu? Czy jest sens trwać w cierpieniu? Jaką tabletkę z krzyżykiem zażyć? Co zrobić, żeby nie bolało? Czy może w ogóle nie boleć? Pytań było więcej niż ziaren na widnokręgu. Kryzys.

Może zaczęło się od lenistwa? Spania do późna, przewijania internetu, zostawiania wszystkiego na jutro.

Może od gniewu? Złości, że źle wybrałem, skłamałem, odtrąciłem. Kiedyś próbowałem gniewać się na Boga. Dzisiaj nie mam sił gniewać się nawet na siebie. 

Może za dużo jadłem i piłem? Podjadanie przed kolacją, podjadanie po kolacji. Nieciągnięty się drive fast foodów popijanych piwem. 

Może zazdrościłem innym? Bo więcej osiągnęli, bo ciągle się uśmiechają, bo mają lepszy wóz w garażu.
Może zaczęło się od nieczystości? Nocnego schodzenia do salonu. Siedzenia półnago przed kompem. Zostawania na noc u dziewczyn.

Może początkiem była chciwość? Wstawianie czegokolwiek i dodawanie – więcej, więcej, więcej. 

Może byłem pyszny? Przecież sam zrobię to najlepiej. Nie potrzebuję niczyjej pomocy... na pewno nie Twojej.

Koniec?

Ile było już tych pustyń? W dzieciństwie szybko nauczyłem się, co to strach. W podstawówce przyszły kompleksy. W gimnazjum pojawiły się przezwiska. W liceum była niesprawiedliwość. To wszystko był pikuś. Sinusoida emocjonalnych wrażeń czekała dopiero po wyjściu ze szpitala. Choroba kreśliła piętno samotności, braku wiary w cokolwiek. Ale po pół roku zacząłem wierzyć. Było lepiej, przez chwilę. Przez kilka lat czekała mnie ogarniająca radość, ogarniający smutek. Życie. Ale ostatni lata są jakieś inne. Narciarska skocznia, ale bez wyskoku. Pętla nałogów zacieśniająca się na szyi. Nie mogę oddychać. Zaczynam ciągnąć za sznur. Zwężam węzeł. Myślałem o tym.

Miałeś kiedyś odleżyny? Jeśli zostaniesz na pustyni to czeka cię tylko jedno wyjście. Śmierć. Szukasz wody. Marzysz choćby o świerszczu. Kopiesz dół dla odrobiny cienia. Koło się zamyka. Nim się obejrzysz, wykopałeś dół dla siebie. Po latach zapominasz, kto go wykopał. Pojawiają się pretensje, żal. Przychodzi moment, że chciałbyś zapłakać. Ale nie masz już sił. Nie masz wiary. Nie masz nic.

To koniec? Jeżeli jesteś jeszcze człowiekiem, musi pojawić się zalążek nadziei. Jeżeli brakuje ci wody, poczujesz pragnienie. W głowie zapala się kontrolka – chcę pić. Na pustyni marzysz tylko o kropli przezroczystej ambrozji. Z wiarą jest podobnie jak z wodą. Podczas kryzysu miałem wrażenie, że straciłem wszystko. Ale na dnie poczułem tylko jedno – tęsknotę. Dowód na istnienie Absolutu. Serce. 

Jak się czuję? Pojawił się nawet uśmiech. Człowieku dotknąłeś już dna! Od dna można się tylko odbić. Nie ma mniejszej wartości niż zero bezwzględne. Może przez tę samą pustynię przechodzi drugi człowiek. Może zawoła, krzyknie, uratuje. Promienie słońca oślepiają jego twarz. Może to twarz anioła. A czy anioły nie potrafią latać? Wyciągać nawet z największego dna? Nadzieja. Podjąłem decyzję. Poczekam.