Czasami przedszkolanki proszą swoich wychowanków o
narysowanie przyszłej wersji siebie. Dokładniej
mają na myśli wymarzony zawód. Gdybym chodził do przedszkola to
wzorowałbym się zapewne na tacie. Z perspektywy 6-latka zwiedzanie świata samochodem
to wymarzona praca. W zerówce postawiłbym na służby mundurowe. Paradoksalnie
dla moich dorosłych decyzji, namalowałbym również swoje wydanie w budowlanym
kasku. Uwielbiałem tworzyć majestatyczne budowle z klocków.
W podstawówce na pytania typu „kim będziesz, gdy
dorośniesz”, miałem przygotowane wymyślniejsze odpowiedzi. Wierzyłem, że
wszystko jest możliwe. Swoją przyszłą karierę zawodową zmieniałem co miesiąc.
Nie wydawało mi się dziwne, że zostanę zarówno pilotem, astronautą, żeglarzem,
płetwonurkiem, archeologiem, naukowcem, czy kucharzem. Koleżanka chciała zostać
łowczynią tornad. Kolega kierowcą rajdowym. Pod koniec podstawówki powoli
schodziłem na ziemię. Najpierw chciałem zostać drugim Picassem. Później wydałem
w domowym zaciszu kilka numerów magazynu o grach komputerowych. Uwielbiałem gry.
Ale od grania bardziej lubiłem o nich czytać. Jednak najbardziej lubiłem o nich
pisać. Dzisiaj zastanawiam się tylko nad jednym. Dlaczego porzuciłem swoje dziecięce
marzenia?
Z jednej strony rodzice lekceważyli moje pomysły. Z drugiej
w małym mieście było niewielkie pole do rozwoju. Nikt nie posłał mnie do szkoły
muzycznej, gdy mamrotałem o grze na pianinie. Podobnie było z karate,
harcerstwem, czy tańcem. Rodzice zachęcali mnie tylko do inicjatyw
niewykraczających poza mury szkoły. Zaprocentowało świadectwami z paskiem i
brakiem innych umiejętności.
W gimnazjum zrezygnowałem z patrzenia w gwiazdy. Sferę
zainteresowań odłożyłem na półkę pod nazwą szkoła. Zaczęto mi wmawiać, że
dorosłość oznacza rezygnację z marzeń. Okres dojrzewania zakorzenił to
kłamstwo. W przyszłości moim głównym zadaniem miało być zarabianie pieniędzy.
Do tego nauczyciele ciągle powtarzali, że tylko dzięki nauce wyjdę na ludzi.
Gdybym tylko wspomniał, że na przykład marzę o zostaniu fryzjerem, to usłyszałbym,
że nie mogę zmarnować życia.
Mój kolega od dziecka marzył o byciu fryzjerem. Poszedł do
odpowiedniej szkoły. Ciągle się dokształca – praca w salonie, szkolenia, pokazy
mody. Kocha pracę z ludźmi. Wysłucha, doradzi, przy okazji poprawi fryzurę.
Taki coaching na kółkach. Tylko co jakiś czas przerywa sesje terapeutyczne. Z
zachwytem opowiada o nowych nożyczkach, czy trendach w kolorach farb. Pasjonat.
Test gimnazjalnym zaliczyłem na prawie 100% (co ciekawe
najmniej punktów otrzymałem za „tworzenie własnego tekstu”). Pragnienia wytłumili
nauczyciele, rówieśnicy, otoczenie. Dodatkowo przed wakacjami wykryli u mnie
nieuleczalną chorobę. Zostałem skazany na liceum w rodzinnym Opatowie. Mogłem
zdecydować co najwyżej o profilu. Zawsze myślałem, że jestem umysłem ścisłym. Idealny
wydawał się „matematyczno-fizyczny”. Dzisiaj bliżej mi do humanisty.
Co za idiota każe piętnastolatkom podejmować decyzję, jak ma
wyglądać ich przyszłe życie. Niestety w dorosłe kariery nie są wpisane takie
zawody jak graficiarz, treser słoni, czy superbohater. Presja społeczeństwa
mieści się tylko pod słowem "racjonalny". Dlatego dyplomy za
osiągnięcia w konkursach wiedzy o pożarnictwie, historii regionu, czy turnieju
bilardowym, mogę co najwyżej schować do domowej teczki. Paradoksalne jest to,
że mają dzisiaj taką samą wartość co świadectwa szkolne.
Środowisko wmawia następnym pokoleniom, że na rynku pracy
liczy się tylko dyplom. Panuje niepisana reguła, że ludzie mających przed
nazwiskiem tytuł naukowy to życiowi zwycięzcy. Zdobywcy, którzy kierunek
studiów wybrali, kierując się perspektywami na rynku pracy. W liceum co chwilę
słyszałem: „Po uniwersytecie nie ma pracy. Idź na politechnikę”. Dlatego w domyśle
dostatku finansowego wybrałem budownictwo. Na bok odstawiłem na przykład myśli
o teologii. Notabene katecheta był w mojej zawodowej hierarchii bardzo wysoko. Połączenie
mentora, psychologa i organizatora kultu religijnego. Religia była moim
ulubionym przedmiotem. Jedynym, na którym mogłem się co nieco dowiedzieć na
temat obsługi mojego życia.
Znam jednostki potrafiące się utrzymać się ze swojej pasji.
Pozostali narzekają, że nie dokonali właściwego wyboru. Podtrzymują zasadę, że
dobrze czujemy się w znanym bagienku. Nieznajomej boimy się jak ognia. Ale do
cholery, każdy ma szansę realizować swoje pragnienia. Nikt nie może mi wmówić,
że nie mogę zostać pianistą, bo nie mam słuchu i poczucia rytmu. Zgadzam się z
moją koleżanką z budownictwa, która napisała na swoim blogu: „żeby być
pianistą, trzeba słyszeć (w ogóle) i posiadać palce, czy tam protezę”. Na
początku u Cristiano Ronaldo nikt nie widział talentu. Dopiero ciężką pracą
stał się jednym z najlepszych piłkarzy w historii. Wszystko można wyćwiczyć.
Większą połową sukcesu jest odkrycie tego, co chcę robić.
Wiem, że odnalezienie pola własnej realizacji wydaje się często niemożliwe. Czasem
droga jest tak kręta, że wiedzie od pomysłu zawodowego kierowcy, przez
budowlańca, do bycia pisarzem. W gimnazjum stwierdzili u mnie dysleksję i
dysortografię. Patrząc na stare zeszyty dorzuciłbym jeszcze do tego zestawu
dysgrafię. Najprostszą receptą na szczęśliwe życia jest określenie tego, co
lubisz robić. Jeżeli już wiesz – rób to!
Dopiero na Politechnice odkryłem, że moją pasją jest
pisanie. Klikanie w klawisze mnie uszczęśliwia. Wiem, że nie tworzę tylko dla
siebie. Zmiana mojego życia to tylko efekt uboczny. Zależy mi na szczęściu innych.
Piszę, bo mogę uczynić czyjeś życie odrobinę lepszym. Odkrywał, że to moje
powołanie. Dlatego zakładam pelerynę ze słów. Zostaję supermanem.