środa, 1 czerwca 2016

Dlaczego nie zostałem treserem słoni?

Czasami przedszkolanki proszą swoich wychowanków o narysowanie przyszłej wersji siebie. Dokładniej  mają na myśli wymarzony zawód. Gdybym chodził do przedszkola to wzorowałbym się zapewne na tacie. Z perspektywy 6-latka zwiedzanie świata samochodem to wymarzona praca. W zerówce postawiłbym na służby mundurowe. Paradoksalnie dla moich dorosłych decyzji, namalowałbym również swoje wydanie w budowlanym kasku. Uwielbiałem tworzyć majestatyczne budowle z klocków.


W podstawówce na pytania typu „kim będziesz, gdy dorośniesz”, miałem przygotowane wymyślniejsze odpowiedzi. Wierzyłem, że wszystko jest możliwe. Swoją przyszłą karierę zawodową zmieniałem co miesiąc. Nie wydawało mi się dziwne, że zostanę zarówno pilotem, astronautą, żeglarzem, płetwonurkiem, archeologiem, naukowcem, czy kucharzem. Koleżanka chciała zostać łowczynią tornad. Kolega kierowcą rajdowym. Pod koniec podstawówki powoli schodziłem na ziemię. Najpierw chciałem zostać drugim Picassem. Później wydałem w domowym zaciszu kilka numerów magazynu o grach komputerowych. Uwielbiałem gry. Ale od grania bardziej lubiłem o nich czytać. Jednak najbardziej lubiłem o nich pisać. Dzisiaj zastanawiam się tylko nad jednym. Dlaczego porzuciłem swoje dziecięce marzenia?

Z jednej strony rodzice lekceważyli moje pomysły. Z drugiej w małym mieście było niewielkie pole do rozwoju. Nikt nie posłał mnie do szkoły muzycznej, gdy mamrotałem o grze na pianinie. Podobnie było z karate, harcerstwem, czy tańcem. Rodzice zachęcali mnie tylko do inicjatyw niewykraczających poza mury szkoły. Zaprocentowało świadectwami z paskiem i brakiem innych umiejętności.

W gimnazjum zrezygnowałem z patrzenia w gwiazdy. Sferę zainteresowań odłożyłem na półkę pod nazwą szkoła. Zaczęto mi wmawiać, że dorosłość oznacza rezygnację z marzeń. Okres dojrzewania zakorzenił to kłamstwo. W przyszłości moim głównym zadaniem miało być zarabianie pieniędzy. Do tego nauczyciele ciągle powtarzali, że tylko dzięki nauce wyjdę na ludzi. Gdybym tylko wspomniał, że na przykład marzę o zostaniu fryzjerem, to usłyszałbym, że nie mogę zmarnować życia.

Mój kolega od dziecka marzył o byciu fryzjerem. Poszedł do odpowiedniej szkoły. Ciągle się dokształca – praca w salonie, szkolenia, pokazy mody. Kocha pracę z ludźmi. Wysłucha, doradzi, przy okazji poprawi fryzurę. Taki coaching na kółkach. Tylko co jakiś czas przerywa sesje terapeutyczne. Z zachwytem opowiada o nowych nożyczkach, czy trendach w kolorach farb. Pasjonat.

Test gimnazjalnym zaliczyłem na prawie 100% (co ciekawe najmniej punktów otrzymałem za „tworzenie własnego tekstu”). Pragnienia wytłumili nauczyciele, rówieśnicy, otoczenie. Dodatkowo przed wakacjami wykryli u mnie nieuleczalną chorobę. Zostałem skazany na liceum w rodzinnym Opatowie. Mogłem zdecydować co najwyżej o profilu. Zawsze myślałem, że jestem umysłem ścisłym. Idealny wydawał się „matematyczno-fizyczny”. Dzisiaj bliżej mi do humanisty.

Co za idiota każe piętnastolatkom podejmować decyzję, jak ma wyglądać ich przyszłe życie. Niestety w dorosłe kariery nie są wpisane takie zawody jak graficiarz, treser słoni, czy superbohater. Presja społeczeństwa mieści się tylko pod słowem "racjonalny". Dlatego dyplomy za osiągnięcia w konkursach wiedzy o pożarnictwie, historii regionu, czy turnieju bilardowym, mogę co najwyżej schować do domowej teczki. Paradoksalne jest to, że mają dzisiaj taką samą wartość co świadectwa szkolne.

Środowisko wmawia następnym pokoleniom, że na rynku pracy liczy się tylko dyplom. Panuje niepisana reguła, że ludzie mających przed nazwiskiem tytuł naukowy to życiowi zwycięzcy. Zdobywcy, którzy kierunek studiów wybrali, kierując się perspektywami na rynku pracy. W liceum co chwilę słyszałem: „Po uniwersytecie nie ma pracy. Idź na politechnikę”. Dlatego w domyśle dostatku finansowego wybrałem budownictwo. Na bok odstawiłem na przykład myśli o teologii. Notabene katecheta był w mojej zawodowej hierarchii bardzo wysoko. Połączenie mentora, psychologa i organizatora kultu religijnego. Religia była moim ulubionym przedmiotem. Jedynym, na którym mogłem się co nieco dowiedzieć na temat obsługi mojego życia.

Znam jednostki potrafiące się utrzymać się ze swojej pasji. Pozostali narzekają, że nie dokonali właściwego wyboru. Podtrzymują zasadę, że dobrze czujemy się w znanym bagienku. Nieznajomej boimy się jak ognia. Ale do cholery, każdy ma szansę realizować swoje pragnienia. Nikt nie może mi wmówić, że nie mogę zostać pianistą, bo nie mam słuchu i poczucia rytmu. Zgadzam się z moją koleżanką z budownictwa, która napisała na swoim blogu: „żeby być pianistą, trzeba słyszeć (w ogóle) i posiadać palce, czy tam protezę”. Na początku u Cristiano Ronaldo nikt nie widział talentu. Dopiero ciężką pracą stał się jednym z najlepszych piłkarzy w historii. Wszystko można wyćwiczyć.

Większą połową sukcesu jest odkrycie tego, co chcę robić. Wiem, że odnalezienie pola własnej realizacji wydaje się często niemożliwe. Czasem droga jest tak kręta, że wiedzie od pomysłu zawodowego kierowcy, przez budowlańca, do bycia pisarzem. W gimnazjum stwierdzili u mnie dysleksję i dysortografię. Patrząc na stare zeszyty dorzuciłbym jeszcze do tego zestawu dysgrafię. Najprostszą receptą na szczęśliwe życia jest określenie tego, co lubisz robić. Jeżeli już wiesz – rób to!

Dopiero na Politechnice odkryłem, że moją pasją jest pisanie. Klikanie w klawisze mnie uszczęśliwia. Wiem, że nie tworzę tylko dla siebie. Zmiana mojego życia to tylko efekt uboczny. Zależy mi na szczęściu innych. Piszę, bo mogę uczynić czyjeś życie odrobinę lepszym. Odkrywał, że to moje powołanie. Dlatego zakładam pelerynę ze słów. Zostaję supermanem.