czwartek, 27 października 2016

Czy warto zobaczyć najsilniejszego z Avengers?

Doktor Strange to najdroższy teaser świata. Myślałem, że nic nie jest w stanie pobić kilkuminutowego zwiastuna Justice League w Batman v Superman. Marvel pozazdrościł DC i wydał prawie 170 mln dolarów, żeby jednym dialogiem przypomnieć widzom o Avengers. Bo chyba nie po to, żeby wprowadzić nowego bohatera do uniwersum?


Najlepsza w tym filmie jest ekspozycja. Te 10 minut buduje, stawia fundament realizmu, puszcza oko do starszego widza. Bohaterowie są wtedy bardzo ludzcy, prawdziwi. Biblia dla scenarzystów, jak powinno się tworzyć seriale typu Szpital. Jest humor i pytania rodem z „Jaka to melodia?”. Jest romans, ale taki z przeszłością, niedomówieniem. Jest dramat i szukanie za wszelką cenę uzdrowienia. Tylko szkoda, że te 10, 15 minut dobrego kina, mija za szybko. Benedict Cumberbatch gra jak w Sherlocku, wybitnie. Rachel McAdams jest lepsza niż w Pamiętniku (nigdy nie mogłem obejrzeć tego filmu w całości), doskonale asystuje. Później jest tylko gorzej.

Dlaczego Doktor Strange zarobi krocie?

Doktor Strange to dupek. Wybitny chirurg, geniusz w swoim fachu. Zadufany, cyniczny, przekonany o swoim talencie. Nie tylko megalomanią blisko mu do doktora House. Filmowy Cumberbatch charakterem przypomina serialowego Lauriego. Ich cechy rozpoznawcze to prostolinijne chamstwo, traktowanie pacjenta w kategoriach wyzwania i bezgraniczne zakochanie w muzyce. Różnice są trzy ­– Strange ma więcej pieniędzy, lubi brylować na wszelkich lekarskich zjazdach, nie przeszkadza mu status celebryty. W obydwu historiach niepełnosprawność ich zmienia. House poszedł w dragi. Strange zawędrował do Tybetu.

Tempo jest ekspresowe. Scenarzystą nawet nie chce się nas oszukiwać. „Dobrze wiemy, że przyszedłeś do kina, bo jesteśmy Marvelem. Siadaj grzecznie w fotelu, komputerowe fajerwerki zaraz się zaczną. Masz przed sobą niecałe 2 godziny zabawy. Zainwestowaliśmy większość budżetu w postprodukcję, dlatego było nas stać tylko na 4 dobrych aktorów. Jeżeli chcesz zobaczyć grę Benka, to w żadnym razie nie stój w kolejce po popcorn. Większość scen sprzed wypadku i tak wycięliśmy. Ale przecież nie przyszedłeś tutaj oglądać historii, czy aktorstwa”. Mają rację.

Komediowa konwencja ratuje film. Podejście do tematu na poważnie zabiłoby to „uwierz w ducha”. Z jednej strony wszystkie żarty są dla gimbazy. Z drugiej pasują. Sala śmiała się z wi-fi, Beyonce, końcowego spojlera (może dlatego, że dwa ostatnie rzędy ewidentnie zerwały się ze szkoły, żeby tylko nowego Marvela obejrzeć). Warto wiedzieć na co się piszemy – film od 13 lat, ewidentnie nastawiony na młodszego widza, zrobiony z wizualną pompą. 

Czy potrzebujemy następnego bohatera z lewitującą peleryną?   

Doktor Strange to pomieszanie popkultury, sprawdzonego schematu i zdjęć, które mają ładnie wyglądać w 3D. Znajdziemy tu odniesienia do wszystkiego, co już widzieliśmy na dużym ekranie. Zakrzywianie budynków, chodzenie do suficie, skoki na kilometrowe dystanse? Matrix i Incepcja. Podróżowanie po różnych wymiarach, cofanie czasu, świetna scena z Cumberbatchem wypowiadającym kilkanaście razy tę samą kwestię? Kod nieśmiertelności i Na skraju jutra. Za efekty trzeba pochwalić, bo miało być efekciarsko. Było. Nawet więcej, bo pod względem cyfrowym, to najlepszy film Marvela, a postacie przypominały kukiełki tylko w momentach skoków. Ale o jakiejkolwiek świeżości mowy być nie może. O końcowych pomysłach twórców żal wspominać. Już przyzwyczaiłem się, że uniwersum zmierza do tego, żeby Avengersów stawiać na ringu z minimum bogami... Ale błagam twórców – przy produkcji Ragnaroka zjedzcie mniej grzybów i LSD.  

W tym montażowym poplątaniu szkoda najbardziej Mikkelsena (jego monolog będzie dla mnie traumą na długo). Już nawet przy jednozdaniowych dialogach Swinton wypadała lepiej. Szkoda. Na Ejioforze ziewałem, długo ziewałem. Śmieszny był Wong grający Wonga. Cumberbatch i McAdams to wybitni aktorzy, ale też nie mieli, czego grać. Reżyserii nie zauważyłem. Scenariusz to kopiuj-wklej Marvela. Na pochwały zasługuje praca kamery. W kilku momentach muzyka jest dobrana w punkt. Przy końcowej wariacji na temat muzyki filmowej można się rozmarzyć.

Ostatecznie film jest przewidywalny, nudny i męczący. Bliżej mu do Strażników z Galaktyki, niż do Watchmenów. Momentami kolory, postacie, zdjęcia są stylizowane na mroczne, by zaraz rozładować scenę jakimś nieśmiesznym żarcikiem. Z uwagi na datę premiery podsumowanie nasuwa się samo. Doktor Strange przypomina bachora, któremu nie chciało się pójść kilku przecznic dalej. Dzwoniąc po raz trzeci do naszych drzwi, woła: ­– cukierek albo psikus! Sami podejmijcie decyzję, czy w odpowiedzi warto sięgać do kieszeni.   

PS: Kiedyś prowadziłem filmowego bloga KinoB. Gdybym miał wystawić tam swoją ocenę Strange'owi i spółce, to byłoby to 5... 6/10. Za to, że Benedict Cumberbatch się na to wszystko zgodził.        

SPOJLER PO NAPISACH NR 1 W DOKTOR STRANGE
Kto odmówił herbaty, ale nie odmówił piwa? Kto prosi o pomoc Strange'a w utemperowaniu niesfornego braciszka? Jaki film Marvela będzie następny? THOR. 

SPOJLER PO NAPISACH NR 2 W DOKTOR STRANGE
Kto przez cały film był ostoją sprawiedliwości, nieskalanym, bezbarwnym przyjacielem Strange'a? Aktor, któremu nawet wyrazu twarzy nie chciało mu się zmienić przez godzinę i 50 minut? Następny beznadziejny Kaecilius? MORDO.