Wczoraj czułem, że umrę. W życiu tyle nie rzygałem. Nigdy wcześniej
tak długo nie klęczałem nad kiblem. Było mi głupio odejść, bo nie lubię
po sobie zostawiać pomyj.
Pobiłem rekord. Cały dzień i cała noc spędzona na jednej czynności. Już od rana bolała mnie głowa. Wstałem dość późno. Jeszcze spróbowałem skosztować obiadu. Błąd. Później zwracałem nawet herbatę. W nocy poczułem głód. Nie wytrzymałem. Zjadłem kilka łyżek pomidorówki, zdając sobie sprawę, że nie dam rady jej strawić. Nad ranem rzygałem już na zielono, sam kwas. W końcu bolała mnie nawet wątroba.
Nie miałem sił. Nie wstawałem z łóżka. Nie przespałem nocy. Ciągle przekręcałem się z jednej strony na drugą. Włączałem światło i wyłączałem. Oglądałem telewizję i nie oglądałem. O 5 dałem sobie spokój, że usnę na dłużej niż pół godziny. Pierwszy posiłek zjadłem kilka godzin później. Kromka chleba z masłem i miodem smakowała jak danie z Atelier Amaro.
Mój nieśmiertelnik
Strasznie
ważna była dla mnie obecność mamy, jej dotyk, zaangażowanie. Jasne, że
chciała kilkukrotnie dzwonić na pogotowie. Uspokajałem, że jeżeli
następnego dnia mi nie przejdzie, to jedziemy do szpitala. Wszystko
dlatego, że taka sytuacja nie zdarzyła się po raz pierwszy. Wątroba
szwankuje mi od dawna. Kilka lat temu migreny miałem co tydzień. Chyba
najwyższa pora przestać udawać twardziela. Odstawić rękawice na bok.
Uświadomić sobie, że śmierć jest opcją, bardzo realną.
Koniec
jest nieunikniony. Nieśmiertelny tutaj nie będę. Najwyższa pora się na
niego przygotowywać. Żyć tak, jakby dzisiaj był ostatni dzień mojego
życia. Od dawna właśnie tak chciałem żyć. Tylko do cholery, co tak
naprawdę znaczy ta deklaracja?
Wczoraj zadałem sobie
pytanie klucz. Czy gdybym umarł jeszcze dzisiaj, to czy jeszcze w tych
ostatnich minutach świadomości, mógłbym sobie szczerze odpowiedzieć, że
żyłem naprawdę tak, jak chciałem, że dokonałem takich wyborów, których
zawsze chciałem, czy zostawiłem po sobie to, o czym od zawsze marzyłem.
Odpowiedziałem. Nie.
Tylko dzisiaj
W
tle mojej wczorajszej agonii musiał lecieć jeden z programów
kulinarnych. Ktoś powiedział, że kucharz wart jest tyle, ile jego
ostatnie danie. Teza bardzo krzywdząca. Przecież nawet najlepszy kucharz
mógł przez lata gotować świetny sos, a dzisiaj zdarzyło mu się go
przypalić. To samo uczucie towarzyszyło robotnikom z ewangelicznej
przypowieści o najmie do winnicy. Tam wszyscy byli zdziwieni. Pracujący
od rana spodziewali się, że dostaną więcej od tych, którzy pracowali
zaledwie godzinę.
Nie chcę umniejszać/podkreślać tego, co do tej pory zrobiłem, jakich decyzji podjąłem, tego kim byłem. Jednak jakie to będzie miało znaczenie, jeżeli umrę akurat dzisiaj. Czy każdy nie wróci wtedy pamięcią do naszego ostatniego spotkania? Jeżeli dzisiaj byłem egoistą (wstaw dowolnie: chamem, burakiem, grzesznikiem...), to umrę jako egoista. Liczy się tylko dzień dzisiejszy. Dlatego na niebo, zbawienie mogę się załapać tylko dzisiaj.
Nie chcę umniejszać/podkreślać tego, co do tej pory zrobiłem, jakich decyzji podjąłem, tego kim byłem. Jednak jakie to będzie miało znaczenie, jeżeli umrę akurat dzisiaj. Czy każdy nie wróci wtedy pamięcią do naszego ostatniego spotkania? Jeżeli dzisiaj byłem egoistą (wstaw dowolnie: chamem, burakiem, grzesznikiem...), to umrę jako egoista. Liczy się tylko dzień dzisiejszy. Dlatego na niebo, zbawienie mogę się załapać tylko dzisiaj.
-
Kto z was chce pójść do nieba, proszę podnieść ręce? - zapytał
kaznodzieja podczas rekolekcji. Większość wiernych podniosła dłonie. - A
kto chce pójść do nieba dzisiaj? - dopytał. Trzy, cztery osoby. Wtedy
nie podniosłem. Dzisiaj byłoby inaczej. Na tym świecie warto zabiegać
tylko o niebo. Na zbawienie trzeba być gotowym codziennie. Bo może
właśnie dzisiaj będzie wreszcie okazja się przywitać i z Tobą pogadać.
Nieistotne postscriptum
Nieistotne postscriptum
Na
początku miałem napisać testament. Będąc konsekwentnym do końca, planów
nie udało się zrealizować. W sumie, jak już będę w niebie, to mało mnie
będzie obchodzić, co tam na dole zrobią z kilkoma mało znaczącymi
drobiazgami. Na epitafium wpadłem, korzystając z łazienki już w
normalnych celach. Możecie napisać: "zrobił niewiele, ale przynajmniej
szedł w dobrą stronę".
Wszystkie moje rzeczy
materialne, oprócz książek, proszę sprzedać. Uzyskane pieniądze łączymy z
kilku cyfrowym bogactwem na koncie studenckim. Rozdzielamy następująco:
50% dla rodziny (po równo dla rodziców, brata i chrześnika),
40% na fundacje siostry Małgorzaty Chmielewskiej i Szymona Hołowni,
oraz 10% dla opatowskiego klasztoru ojców bernardynów. Książki proszę
rozdać wszystkim będącym na pogrzebie. Niech wreszcie przeczytają coś
dobrego, a w niektórych przypadkach niech przeczytają wreszcie cokolwiek.
Jeśli komukolwiek przyszedłby do głowy pomysł wydania bloga, tego co
pochowałem w szufladach, plikach na laptopie, to profity autorskie mają
trafić do fundacji zajmujących się pomocą osobom chorym przewlekle na
wątrobę i cierpiących na depresję.
Podsumowując, pisarzem nie zostałem. Nie napisałem słowa na Macbooku Air. Nie przejechałem nawet kilometra Porsche 550. Nigdy nie byłem Portugalii, dlatego nie powinienem wspominać, że chciałem tam zamieszkać. Musi mi wystarczyć, że było kilka osób, które miło się uśmiechały, że jestem tym "kieleckim blogerem". Chciałem, żeby blogowanie było dla mnie stylem życia. Nie było. Jedyne co mi się w życiu udało, to zbawienie duszy (dzisiejsza spowiedź i Eucharystia). Ale zbawienie dostałem już dawno, za darmo.
Podsumowując, pisarzem nie zostałem. Nie napisałem słowa na Macbooku Air. Nie przejechałem nawet kilometra Porsche 550. Nigdy nie byłem Portugalii, dlatego nie powinienem wspominać, że chciałem tam zamieszkać. Musi mi wystarczyć, że było kilka osób, które miło się uśmiechały, że jestem tym "kieleckim blogerem". Chciałem, żeby blogowanie było dla mnie stylem życia. Nie było. Jedyne co mi się w życiu udało, to zbawienie duszy (dzisiejsza spowiedź i Eucharystia). Ale zbawienie dostałem już dawno, za darmo.
Mogę umierać.